Kakaowo-migdałowy omlet na musie z kalafiora podany z jogurtem, jeżynami, migdałami, masłem migdałowym i syropem klonowym
Mając świadomość wolnego czasu z rana do dyspozycji, jeszcze wieczorem przyszedł mi do głowy omlet. Jednak nie zwyczajny, a już od dawna mnie intrygujący - omlet na musie z kalafiora. Miałam lekkie obawy, czy jego posmak będzie wyczuwalny, ale okazały się bezpodstawne. Kalafior dodał tylko przyjemnej wilgotności i sprawił, że całe śniadanie nabrało konsystencji nieco przypominającej brownie. Omlet konsumowany w pośpiechu, zabrakło czasu by dokładnie zgłębiać smaki i aromaty, więc nazwę to najprościej, po imieniu: jeden z lepszych omletów, które z pewnością nie raz powtórzę ;)
- 2 jajka
- 30g mąki
- 100g kalafiora
- kopiata łyżka kakao
- 1/2 łyżeczki proszku do pieczenia
- łyżka masła migdałowego
- mleko (do konsystencji)
- syrop klonowy
- olej kokosowy do smażenia
Kalafiora gotujemy, zostawiamy do odparowania i wystudzenia. Następnie blendujemy dokładnie z resztą składników. Odstawiamy na chwilę (ja wstawiłam na całą noc do lodówki, ale nie ma takiej konieczności). Jeśli masa zrobi się zbyt gęsta, dolewamy nieco mleka. Smażymy na natłuszczonej patelni, na średnim ogniu po kilka minut z każdej strony.
Jak przystało na prawdziwego trzecioklasistę-wagarowicza, dzień wypełniony do granic przez lekcje religii, wf-u i godziny wychowawcze traktuje jako wolny od zajęć. Jedynie matematyka o 11:50 psuje ten idealny szyk. Poszłam więc spać ze świadomością wolnego, leniwego poranka, którego urywek poświęcę na powtórzenie do (zapowiedzianego wczoraj - uwielbiam :D) sprawdzianu z matematyki. Nie przewidziałam jednak ewentualności obudzenia się za późno, co zrujnowało moje ambitne plany :D. W pośpiechu pochłaniam śniadanie, wyszukując w internecie dowodów planimetrycznych. Może to nawet lepiej - pójdę, nie będę za długo się przejmować, będę miała za sobą. Wczoraj do wizyty u lekarza nie doszło, jakimś cudownym sposobem w szkole poczułam się nieco lepiej, a odwołanie ostatniej godziny lekcyjnej już całkiem przekonało mnie do wcześniejszego powrotu do domu. Jednak prawie wszystkie wyniki badań w normie - tylko dlaczego zdaniem lekarza spuchnięta stopa jest objawem niedoczynności tarczycy? Może i możliwe, ale brzmi abstrakcyjnie :P Teraz wychodzę - dawno nie udawałam się na sprawdzian w tak dobrym humorze :)
Napady napadami - zdarzają się. Jednak w całym tym gąszczu załamań i wyrzutów sumienia, mogę dostrzec pozytywną (tak mi się wydaje) zmianę, jakiś postęp. Już nie pochłaniam byle szybciej, byle zjeść. Teraz robię to wolniej, bardziej świadomie, sprawia mi jakąkolwiek przyjemność zamiast napełniać jedynie strachem i potępieniem w stosunku do siebie. Może z czasem ta przypadłość całkiem ustąpi? Wierzę opinii innych i liczę na to z całego serca.