Lubię chodzić do restauracji, knajp, barów, pubów. Cenię sobie dobre towarzystwo, wspólne jedzenie i wspólne wyjścia jako element spajający relacje. Zwykle wybór miejsca, do którego pójdę zajmuje mi kilka chwil. Rozważam różne opcje i wybieram jedną z nich. Jest jednak pięć (zupełnie subiektywnych) powodów, przez które nie wybieram pewnych miejsc. Co takiego zmniejsza mój „apetyt” na restaurację?
„Aferka” w social media

Zacznę od powodu, który pewnie u wielu z Was spowoduje chęć postukania się palcem w czoło. W większości „kryzysy” rozdmuchane na portalach społecznościowych to kompletne pierdoły. Nic ważnego, na co należałoby zwracać uwagę. Jednak zdarzają się takie historie, które powodują, że pamiętam nazwę restauracji i wiem, że nigdy w życiu do niej nie pójdę. I najczęściej to właściciel podejmuje kroki rasowego Janusza biznesu, przez które tracę apetyt. Była taka, bardzo stara już, burza z wrocławską restauracją Bel Toro.
Zaczęło się od recenzji tego miejsca na nieaktywnym już profilu Wrocławskie burgery. Recenzja była letnia w kierunku pozytywnej. Tak, nikt nie narzekał na jedzenie. Burger smakował, wszystko w miarę smakowało. Jednak dyskusyjna okazała się cena burgera. 21 złotych za burgera o gramaturze 100 g mięsa, do którego dodatki kosztują jeszcze ok. 20 złotych. Według autora to sporo za danie mimo wszystko fast foodowe. Tym bardziej, że dodatki do burgera to rukola, pomidor i inne, niezbyt kosztowne. Wrocławskie burgerownie serwują w tej cenie niejednokrotnie 200 g mięcha (solidnego pochodzenia) z kozim serem i burakami na przykład. A do tego jeszcze i frytki w zestawie się zdarzą, jeśli nadciąga lunchowe happy hour. Właściciel postanowił więc w tamtym momencie zająć się recenzją i odeprzeć rzekome ataki. Gdyby wytłumaczył, skąd bierze się cena burgera, to prawdopodobnie, cała akcja przeszłaby bez tzw. echa. Jednak podjął decyzję obwieszczenia ludziom, że nie stać ich na jego lokal i dania i jeśli kiedyś będą zarabiać więcej, to może uda im się w Bel Toro zjeść. Jako, że do tej pory dymi mi z uszu, kiedy przypomnę sobie ton wypowiedzi właściciela, to z premedytacją odkopałam ten wątek pochodzący z 2013 roku. A poniżej serwuję najlepsze cytaty. Bo takie osoby nie powinny karmić innych.
NIE INTERESUJĄ MNIE WASZE OPINIE, RÓWNIEŻ TE DOBRE, MAM W GŁĘBOKIM POWAŻANIU WASZE RADY …
JAK KTOŚ TUTAJ DOBRZE ZAUWAŻYŁ NIE MIEŚCICIE SIĘ W MOIM TARGECIE WIĘC PO PROSTU NAJPIERW NALEŻY ZAROBIĆ PIENIĄŻKI, PÓŹNIEJ CZERPAĆ PRZYJEMNOŚCI Z KONSUMPCJI
pozostajecie wielcy … ponieważ studiujecie, lub zakończyliście studia; ekonomiczne, marketingu i zarządzania , ci, molestowani przez wujka, psychologii … teraz jesteście w wielkim świecie ) ponieważ większość z was pochodzi z malutkich miejscowości )
I gdyby właściciel postanowił merytorycznie odpowiedzieć na recenzję (bo rzeczywiście lokal nie jest skierowany do odbiorców w wieku studenckim, a wołowina najwyższej jakości kosztuje po prostu bardzo dużo), to nawet nie zwróciłabym uwagi na aferę. Ale Pan postanowił wszystkich wyśmiać i obrazić. A ja od tego czasu, kiedy ktoś mnie pyta o negatywny wizerunek restauracji w Internecie, to bez zająknięcia podaję właśnie ten. Choć podobno jedzenie jest tam zwykle smaczne, to nie mam zamiaru sprawdzać tego na własnej skórze.
Marketing i PR odwrotnie skuteczny
Ten punkt łączy się z poprzednim. Nie wiem, skąd ten pomysł w ogóle rodzi się u niektórych właścicieli, ale nagle wpadają na genialny pomysł wypisywania negatywnych komentarzy o konkurencji. Po pierwsze, wygląda to tak sztucznie jak nowe usta króliczków Playboya. Po drugie, moimi ulubieńcami są ci, którzy robią to ze swoich profili na Facebooku. I jako osoba teoretycznie prywatna, wystawiają negatywną opinię innej restauracji. Możliwe, że nie wszyscy powiążą fakty, ale świat miłośników jedzenia, osób regularnie odwiedzających restauracje, poszukiwaczy opinii w Internecie, jest niezwykle mały.
Tak też było niedawno z pewnym wrocławskim foodtruckiem serwującym tybetańskie pierożki. Pani związana z foodtruckiem skrytykowanym w recenzji dodała swój komentarz, który wychwalał dania tej marki, jednocześnie pisząc, że to u konkurencji jest źle i nie warto tam iść. Drodzy właściciele restauracji, zdradzę Wam sekret: wystarczy zacząć od dobrego jedzenia. Nieoszukanego, z pomysłem, przygotowanego z serduchem. I nie trzeba będzie urządzać podjazdowych wojenek. Od jedzenia się zaczyna, potem należy budować kolejne elementy. Na taki świetnej jakości marketing szeptany naprawdę nie warto tracić czasu.
Moim ulubieńcem ostatnich tygodni jest również właściciel jednej z warszawskich knajp, który na recenzję postanowił zareagować pismem od prawnika. Tutaj przeczytacie więcej o całej sytuacji. Która jest absurdalna, ponieważ recenzja była raczej gdzieś pomiędzy, nie było przesadnego uskarżania się na cokolwiek. Jest zarzut o jajka, bo miały być zerówki, a wyszło, że były trójki. I właściciel mógł z tego wybrnąć komentarzem szczerym, w stylu: przepraszamy, daliśmy dupy, był duży ruch, skończyły się jajka, ktoś kupił pierwsze lepsze. Postanowił dać zajęcie kancelarii. No nie tak to się robi.
Nieuprzejma obsługa
Jakoś tak się złożyło, że kelnerzy i kelnerki w restauracjach zmieniają się częściej niż rysy twarzy Kylie Jenner. Dodatkowo, właściciele chcąc oszczędzić, gustują głównie w osobach studiujących. W tym drugim nie byłoby nic złego, gdyby nie to, że po pierwsze tacy pracownicy są słabo opłacani, a po drugie – nie zależy im, bo to dla nich przejściowa, wakacyjna praca. Jestem w stanie wybaczać błędy typu zapominanie o czymś czy pomylenie zamówienia. Jeśli idzie za nimi uśmiech, słowo przepraszam albo po prostu naprawienie wpadki. Nie lubię za to opryskliwości, nieuprzejmości, braku wiedzy i zupełnej obojętności. O obsłudze pisałam chociażby w kontekście restauracji Chinkalnia, gdzie jest świetne jedzenie, ale obsługa skutecznie zaburza przyjemność wizyty.
Kelner(ka), który zna kartę, umie pomóc gościom w wyborze i jeszcze do tego umie się uśmiechać to już jest skarb. Ciężko jest mi zliczyć miejsca, w których obsługa powodowała, że czułam się zbędnym elementem wystroju. I nie, nie oczekuję troski i opieki w Burger Kingu albo mlecznym barze. Jeśli jednak idę do miejsca, które chce być nazywane dobrym, to nie wyobrażam go sobie bez przyzwoitej obsługi. Czyli takiej, której zależy, potrafi powiedzieć dzień dobry, do widzenia, wie, co jest w karcie.
Mamy adres, godziny otwarcia i menu, ale nie podamy ich w Internecie
To już nie te czasy, że w każdym lokalu jest schabowy, rosół, pierogi i filet z dorsza, a ludzie nie znają pojęcia wegetarianin, dieta bezglutenowa albo niski indeks glikemiczny. Dlatego chcę przed pójściem do restauracji sprawdzić kartę. Poza szefami kuchni, którym zaufałabym bezgranicznie i mogą mnie karmić dowolnymi daniami, wolę wiedzieć, co mogę zjeść. I czy na pewno, na to mam akurat danego dnia ochotę. Jeśli pomysł na obiad wypadnie spontanicznie, ale jestem już głodna, to wolałabym też wiedzieć, czy mam do restauracji daleko i jak długo jest otwarta. To nie jest fizyka kwantowa, tylko podstawowe informacje i naprawdę świetnie jest je znać przed wybraniem się na coś do jedzenia. Co więcej, mogę nawet ponegocjować zakres udzielanych informacji. Nie musi to być nawet pełne menu, ale z opisu bądź prowadzonego profilu na portalu społecznościowych niech wynika, co kucharzowi „w duszy gra”. Jestem otwarta na nowe smaki, ale wielokrotnie spotykałam się z nieufnością towarzyszących mi osób przed pójściem do miejsca, w o którego kuchni nie mogą się nic dowiedzieć wcześniej.
Karta teoretycznie aktualna
Byłam kilka lat temu w restauracji. O nie pamiętam jakiej nazwie. Znajdowała się przy samym Zaułku Solnym we Wrocławiu. Z tego, co pamiętam, to miała to być jakaś kuchnia polska z prawdziwego zdarzenia. Nic wymyślnego, raczej kluchy, pierogi, bigosy, placki ziemniaczane i żurek. Przybiegła kelnerka, żeby odebrać zamówienie i zaczęła się zabawa:
– Poproszę pierogi ruskie.
– Niestety nie ma.
– To w takim razie gulasz z kluskami śląskimi.
– No niestety dziś też nie ma.
– A czy są mielone?
– Nie, nie ma.
– To co w takim razie jest?
(Pani z wyraźną uciechą) – Jest schabowy, którego nie ma w karcie!
Nie skorzystałam z propozycji i nie zjadłam schabowego. Ani nic innego, bo nie miałam już cierpliwości do tych zgadywanek z menu. Właścicielu, nie rób tego. Zrób kartę złożona z 10 potraw. Dzięki temu zrobisz mniejsze zakupy, kuchnia będzie potrzebowała mniej produktów, ale gość dostanie to, na co będzie miał ochotę. Mniejsza karta nie oznacza mniejszej liczby gości. Pozwala za to nie oszczędzać na daniach (nic dziwnego, że komuś nie opłaca się mieć naraz wszystkich dań z karty, jeśli pojawiają się w niej ryby, mięso, dziczyzna i np. jeszcze owoce morza).
Jest jeszcze kilka elementów, jak czas oczekiwania, czystość, wystrój, które zmniejszają entuzjazm w trakcie wizyty, jednak nie są dla mnie aż tak dotkliwe w odczuciu jak te powyżej. A na co Wy zwracacie uwagę?
Artykuł 5 powodów, które zniechęcają mnie do (ponownego) odwiedzenia restauracji pochodzi z serwisu Blog o prawie samych przyjemnościach.