Kokosowo-bananowe ricotta hotcakes z kawałkami gorzkiej czekolady, kakaowym sosem, persymoną, malinami i pistacjami
Moje pierwsze pancakes usmażyłam jeszcze jako mały brzdąc, w klasie trzeciej podstawówki. Dobrze pamiętam te popołudnia. Do babci szło się ze słowami: "odbierz mnie ze świetlicy później, najlepiej koło trzeciej" (godzina trzecia uchodziła wtedy za niezwykle oddaloną od końca lekcji), natomiast zaraz po dzwonku pędem do szatni, by nie zostać przydybanym przez panią tzw. "świetliczankę". Dziesięć minut później, w domu przyjaciółki robiło się rzeczy, budzące grozę będąc samemu np. samodzielne korzystanie z kuchni. Pewnego dnia usmażyłyśmy słynne pancakes jak z amerykańskich filmów - na maślance, pszenne, z dużą ilością masła. Pamiętam nawet pęcherzyki, powstające na powierzchni ciasta zaraz przed jego obróceniem. Tak - to było niezwykłe. Pancakes nie smakowały już tak dobrze nigdy później. Dzisiejsze przywodzą mi na myśl właśnie tamte. Robione wg zupełnie innej, tworzonej na bieżąco receptury, jednak całkiem podobne do tamtych. Ta sama struktura na wierzchu, kolor, charakterystyczne jasne brzegi i puchatość. Nie wiem, jakim cudem mi się to udało, zwłaszcza, że użyłam mąki kokosowej, która puszystości powinna raczej ujmować. W tym przypadku - przeciwnie. Wiem natomiast, że przepis muszę czym prędzej zapisać, zanim wypadnie mi z pamięci :) Ciekawe, czy następnym razem wyjdą równie udane...
Przepis:
- 1 jajko
- 100g ricotty
- 1/2 dojrzałego banana
- 25g mąki owsianej
- 15g mąki kokosowej
- 20ml mleka
- 2 kostki gorzkiej czekolady
- szczypta soli
- 1/2 łyżeczki sody oczyszczonej
- 1/2 łyżeczki proszku do pieczenia
- olej kokosowy (do smażenia)
Żółtko zmiksować z ricottą, rozgniecionym bananem i posiekaną gorzką czekoladą. Suche składniki (oprócz soli) wymieszać w miseczce i przesiać do masy. Dolać mleka i krótko zmiksować. Białko ubić ze szczyptą soli na sztywną pianę i delikatnie wmieszać łyżką do masy. Smażyć na nagrzanej, lekko natłuszczonej patelni, na niewielkim ogniu, z każdej strony przez chwilę pod przykryciem, później bez.
Zaraz czekają mnie dwa ciężkie sprawdziany, ale o tym wolę nie myśleć. Myślami wybiegam w okolice popołudnia, kiedy zanim odwiedzę lekarza, będzie dane mi wybrać pomiędzy Momo, a Glonojadem. Ten drugi mniej znany, odwiedzony przeze mnie ostatnio w klasie trzeciej gimnazjum, zachęca dziś bardziej - mam ochotę sprawdzić, co po latach w trawie piszczy, zbadać menu i sprawdzić, czy dania trzymają poziom. Po powrocie do domu zapewne dylemat popołudni, kiedy a następny dzień nie trzeba nic przygotowywać: czy korzystać z wolnego popołudnia, czy raczej zrobić coś na piątek. Druga opcja wydaje się bardziej racjonalna - mam wymieniać? Dwa arkusze maturalne z matematyki, sprawdzian z biologii i z chemii oraz dwa testy na korepetycje. I nie traktujcie tego, jakbym się żaliła. Po prostu trochę mnie to bawi i zastanawiam się, czego by tu nie zrobić, by zdążyć z resztą :D