Tak to jest, wszystko co dobre, szybko się kończy. Pięć dni spędzonych w górach, a ja mam wrażenie, jakby to były co najwyżej dwa. Pierwszy raz w życiu jeździłam na nartach i powiem szczerze, że od pierwszego zjazdu to polubiłam, a wręcz byłam bardzo podjarana!
To nic, że co chwilę zaliczałam glebę,
to nic że bardzo szybko poszłam zjeżdżać na wyższym stoku, zupełnie nie dopasowanym do moich umiejętności.
To nic, że raz wywróciłam się, odczepiła mi się narta, a ja pojechałam jeszcze kilka metrów w dół. Na tyłku. Leżę cała w śniegu, w pozie jak upośledzona, śmiejąc się sama z siebie i nagle podjeżdża jakiś pan.
-Wszystko w porządku?
-Tak, dziękuję, tylko muszę się wrócić po nartę.
-Już pani nie musi. - I podał mi nartę.
Jak miło!
Patrząc na to zdjęcie, mam taką ochotę wrócić!
(to nie ja) Spójrzcie na góry!
Historia nr 2. Na stoku można też poznać swoją drugą połówkę.
Leżę. Próbuję odpiąć narty, żeby wstać, jakiś pan około 50-tki krzyczy z daleka. Góral.
-Pomóc pani? (biegnie do mnie)
-Nie, dziękuję, poradzę sobie.
-No czemu nie chce pani dać sobie pomóc!
(podaje rękę) Walenty jestem, a że dziś Walentynki, to możemy się poznać.
Hoho. Tym razem leżę i nie wstaję. Taka sytuacja.
Ciekawe, jak się jeździ na desce! Może kiedyś...
Widoczki podczas spaceru do sklepu.
Chillout na huśtawce.
Na wyjazdach zawsze jest inaczej, ale góry mają jakąś wyjątkową moc, takie trochę oderwanie od wszystkiego. Mogłabym tam jechać nawet sama. Tatry to zdecydowanie najpiękniejsze miejsce w Polsce i chyba nie zmienię zdania, nawet jak zwiedzę ją całą. Mam zdjęcia, całkiem ciekawe 5 dni za sobą, nowe znajomości, ale czas wrócić do (szarej) rzeczywistości. W poniedziałek drugi semestr na studiach: start. Hm.
Help me.