Kasztanowy Dutch Baby pancake z duszonymi jabłkami, tahini, rodzynkami, orzechami włoskimi i syropem klonowym
Po dwudniowej nieobecności mogłabym się pokusić o zamieszczenie tu jakiegoś wyrafinowanego śniadania. Jednak właśnie ten pieczony omlet był strzałem w dziesiątkę. Po pierwszej udanej z nim próbie zdecydowałam się na nieco ulepszoną wersję: z dodatkiem mąki kasztanowej, która cały wypiek przepełniła orzechowym aromatem kasztanów. Podany z jabłkami duszonymi w cynamonie, orzechami włoskimi i rodzynkami, czyli wszystkim tym, co stanowi wizytówkę jesieni. Nie zabrakło też kałuży tahini oraz kilku kropli syropu klonowego na wierzchu. Po tym omlecie zdecydowanie przekonałam się, że nie potrzeba dużo roboty, aby zjeść naprawdę dobre śniadanie.
Przepis:
- 1 jajko
- 30 g mąki kasztanowej
- 10 g mąki owsianej
- 70 mleka
- 1 łyżeczka miodu (tu cynamonowy)
- 1 łyżeczka proszku do pieczenia
- olej kokosowy do wysmarowania naczynia
Do naczynia wbić jajko, wlać mleko i dodać miód. Suche składniki wymieszać i przesiać do mokrych. Wszystko energicznie zmiksować, aby nie było grudek i przelać do natłuszczonej kokilki. Piec z włączonym termoobiegiem w temperaturze 220 stopni przez 20 minut.
Trochę niezręcznie mi odzywać się po dwóch dniach całkowitej nieobecności zarówno tu jak i na Waszych blogach. Nie mam wiele na swoje usprawiedliwienie, jednak mogę powiedzieć, że kilka słów, które usłyszałam w piątek skutecznie wypłukały ze mnie ochotę na cokolwiek. W konsekwencji większa część weekendu sprowadziła się do bezcelowego błądzenia po domu na przemian z zadręczaniem się poczuciem marnowanego czasu. Gofrownica też postanowiła przestać ze mną współpracować - dwa dni z rzędu wyjadałam kasztanowe gofry spomiędzy kratek (nie należę do tych, którzy wyrzucają śniadaniową porażkę i szybko zabierają się za coś innego). Jednak, jak to bywa, gofry prosto z gofrownicy smakowały lepiej niż jakiekolwiek inne. Samopoczucie wyrównało się wczoraj około południa, kiedy wreszcie zebrałam się, aby wyrzucić wszystkie gryzące mnie uczucia innej osobie - i to pomogło. Później matematyka wchodziła nieco łatwiej, a w przypływie kulinarnej weny stworzyłam także zapiekankę z dyni i soczewicy, która miała tu wylądować, jednak zanim się zorientowałam, do sfotografowania został już maleńki skrawek, reszta (zgodnie z zasadą "Daj palec, a wezmą całą rękę") trafiła na talerz ulokowany w przestrzeni dzielącej twarz mojego taty od telewizora. Wracając do bloga - niezmiernie niezręcznie czułam się opuszczając nawet na chwilę to miejsce, wręcz uwierał mnie fakt nieobecności i z wytęsknieniem wyczekiwałam dzisiejszego poranka, aby coś tu naskrobać. Jednak takie dwa dni przerwy od komputera mają też pozytywne strony: przynajmniej mogę powiedzieć, że poświęciłam konkretną ilość czasu na matematykę i dziś (...może...?) nie przeżyję szoku na sprawdzianie.
Miłego dnia i do jutra! :)