Kiedyś zostałam zaproszona do wzięcia udziału w niezmiernie interesującym konkursie około lwowskim (ah! jak kocham to miasto!), w którym wygraną miał być obiad (zapewne przygotowany przeze mnie i moich sous chefów). Nie było wpisowego, a termin składania prac był tak odległy, że ani się obejrzałam a piętnasty maja minął, zostawiając mnie daleko w tyle z podjętą rękawicą.. Po tak dawnej przegranej chciałabym serdecznie pogratulować Naci Jot za
wspaniały lwowski wpis (a nawet
dwa!), za przywołanie w maju uśmiechu (dwukrotnie!), za te kocie łby pełne historii i koty spod Fedorowa. Chylę czoło i
polecamlekturę wszystkich innych wpisów (których mało nam!)
JMyślę, że można uznać, że przegrana wzbudziła we mnie ogromny lwowski apetyt. Zapatrywałam się na to moje ulubione miasto od dłuższego czasu, snując w myślach wyobrażenia o codziennych spacerach rozgrzanymi uliczkami, szukając cienia w podwórkach chłodnych kamienic. Ten głód Lwowa pchnął mnie do konszachtów z najbardziej nieprzewidywalnymi mocami. Zawierzyłam im, podjęłam się ciężkiej pracy, w której jak mantrę powtarzałam marzenia o porannej kawie w Kopalni Kawy, śniadaniowej owsiance z Puzatej Chaty, kolejnym piwie w Dzydze i milionie zdjęć w jedynym takim świetle.
Teraz siedzę w jednej z lwowskich kawiarni, czekam na menu, w tle leci stara muzyka z pogłosem i trzaskiem płyty gramofonowej. Tak! Przy dobrych układach z kosmosem można nabawić się niezłych konsekwencji i zmarszczek mimicznych od uśmiechu. Jeszcze nigdy wszechświat nie był dla mnie tak dobry jak teraz. Wierzę, w dobrą energię. Tak mi dopomóż Lwów.
W związku z czerwcowymi przygotowaniami do wyjazdu i nieorganizowaniem tak naprawdę niczego, ale poświęcaniem się pracy i codziennym odurzaniu się pyłkiem kwiatowym długo nic nie przygotowywałam. Jak już wpadłam do kuchni dwudziestego ósmego czerwca to upiekłam trzy blachy ciasta, którego oczywiście nie dało się uchronić i sfotografować przed szarańczą. Zdjęć nie ma i na razie nie będzie, bo jak wiemy już zmieniłam nieznacznie swoje współrzędne geograficzne i zamiast mieszkać dwa kroki od krakowskich rynków kleparskich będę teraz włóczyć się pomiędzy straganami lwowskiego Dobrobutu. Przy czym, muszę z góry przeprosić za mało dań, ciast i wszystkiego co bardziej czasochłonne, bo jestem we Lwowie, chłonę miasto, a w ciemnej kuchni (w samym centrum najwspanialszego miasta!!!) mam dwa elektryczne palniki, po za tym tutejsza starówka obfituje w taką liczbę ciekawych knajp, barów i restauracji, że właściwie jak zawsze co chwilę zmieniamy lokal, stolik, kelnera i tak od rana do wieczora włóczymy się z miejsca na miejsce, robiąc przed snem obowiązkową rundkę wokół ratusza na ochłonięcie z nieopisywalnych emocji.
Myślę o notkach związanych z lwowskimi knajpami. Zobaczymy ile będę miała czasu, bo nie tylko po przyjemności tu przyjechałam… A na razie zapraszam na mojego lwowskiego facebooka: