Dla wielu typowy styczeń jest miesiącem snucia planów i wyznaczania mniej lub bardziej realnych celów. Znam kilka osób, którym się udaje i pod koniec roku dumnie przyznają. Schudłam z Ewą. Upiekłam swój pierwszy pasztet. Zrobiłam w końcu prawo jazdy. Rzuciłam pracę w korporacji. Znam też jedną osobę, która z chwilą wybicia dwunastej zero pięć, zdaje się o większości postanowień już nie pamiętać. Ot, cała ja.
Kiedy przypomnę sobie moje plany na 2015 rok, to wcale się nie dziwię, że nie udało mi się ich dotrzymać. Piękne były i ambitne, ale totalnie odrealnione. Uzbrojona w książkę Kominka wymyśliłam sobie, że jak wdrożę jego założenia w życie, okraszę fotkami Gizmolove i już! Dla równie optymistycznych głupców mam informację. To tak nie działa. Jak widać nie u wszystkich. Setki zjedzonych owsianek. Hektolitry wypitych kaw. A ja nadal nie zarabiam na blogu. Niemniej jednak ten rok był mi potrzebny.
Potrzebny, aby uświadomić sobie, że blogerem się jest. Nie bywa. Z chwilą opublikowania pierwszego postu pożegnałam się ze swoim nudnym życiem. Gorzką kawą. I brzydkim obiadem. Zaczęłam dostrzegać zalety blogowania. Poznałam masę ciekawych ludzi. Zorganizowałam się. Odkryłam tłamszony pod pantoflem talent. Tylko kawę popijam coraz bardziej zimną. O dziwo smakuje mi. Wiem już, że nic nie muszę. A wszystko mogę!
Ale po kolei.
Jednego żałuję. Tego, że ten rok się tak chujowo zaczął.
Mogłabym także więcej grać Wam na emocjach. Póki co nie umiem? A może migam się, nie wiem? Moja wrodzona poprawność sprawia, że popycham pierdoły, po drodze ogarniam kuchnię, czasem owsiankę przypalę. Ostatnio nieudolnie inspiruję i aspiruję do miana matki wariatki. Jednak ciągle brak tekstów, będących moim głosem. Tych, w których jestem cała ja, z krwi i kości. Ja, która kocha ludzi. Ale tylko niektórych. Równi mocno nienawidzi. Która nie lubi kolejek i czyjegoś oddechu na plecach. Ja, która nie rozumie dlaczego karmienie piersią 20. miesięcznego dziecka nadal przyjmowane jest (ironicznym) uśmiechem na twarzy. Do tego ten wszech gorszący cyc w oczy kole. Auć!
Tego chcę. Do tego dążę. A korzystając z okazji zdradzę, że od pewnego czasu chodzi mi po głowie pewien pomysł. Dokładnie od chwili wypuszczenia w eter
świątecznego e-booka. Emocje, które towarzyszyły jego powstaniu uświadomiły mi, że bardzo lubię tego typu przedsięwzięcia. Dlatego na ten rok wyznaczyłam sobie cel adekwatny do mojej siły woli i zainteresowań. Nawet jeśli nie uczyni on ze mnie blogerki na miarę Kasi Gandor, to z pewnością stanie się początkiem kolejnych potrzebnych zmian. Nie mam zamiaru rezygnować z przyjemności. Nie będę katować się żadną dietą i pić więcej wody. Nie czuję potrzeby zrzucać zbędnych kilogramów ani przebiec maraonu. Nie mam zamiaru przeczytać 52 książek w 52 tygodnie.
- Mysz, a nie myślałaś o wydaniu e-booka?
- Pewnie, że myślę. Cały czas.
A jakie są Wasze plany na dwa tysiące szesnasty rok?