W piątek postanowiliśmy dać się ponieść fali popularności nowego filmu o przygodach Jamesa Bonda i sprawdzić, jak to z tym „Spectre” jest. Oczywiście zdążyłam już przeczytać trylion recenzji w Internecie (i chyba po raz pierwszy nie popsułam sobie zabawy jakimś spoilerem) i wiedziałam już, że większość albo ten film za konkretne rzeczy kocha albo nienawidzi. Ja Spectre nie pokochałam ani nie znienawidziłam. Zapewniłam sobie 127 minut rozrywki podczas filmu o średniej jakości. Postaram się Wam to zresztą wyjaśnić.

Obiektywnie rzecz biorąc – Spectre to średni film
Nie da się ukryć, że w filmie zdarzają się dłużyzny, a fabuła jest równie skomplikowana co w „Na Wspólnej”. Jeśli więc miałabym oceniać Spectre tylko pod tym kątem, to najprawdopodobniej nie byłoby zbyt dobrze. To nie jest Bond najwyższych lotów, choć widać, że reżyser (Sam Mendes) i cała ekipa bardzo się starali. I może właśnie w tym problem. To tak jak z ludźmi – po niektórych widać, że starają się zbyt mocno. A efekt takiego starania jest zwykle odwrotny do zamierzonego.
Mam taki jeden poważny zarzut do tego filmu (bo jak przeczytacie poniżej wrażenia mam w większości pozytywne, jeśli chodzi o samą zabawę w czasie filmu). Christoph Waltz, który gra złego bohatera i przeciwnika Bonda, powinien dać po ryju scenarzystom. Za to, że tak spłycili jego postać i nie dali mu szansy pokazać, jak dobrym jest aktorem. Zwykle zły charakter i przeciwnik Bonda jest bardzo inteligentny i walczy z Bondem jak równym z równym. W ich relacji jest sporo niedomówień, „smaczków” i świetnych dialogów. A w Spectre jest trochę jak w polskim filmie. Jak Kuba Wesołowski gra czarny charakter, to znaczy, że trzeba widzowi od każdej strony narysować tę postać jako złą. Chodzi w agresywny sposób, ubiera się na czarno, mówi, jakby powtarzał „patrz na mnie jestem zły”. Za to dobry charakter jest dobry w 100%. Nie tylko walczy o pokój na świecie, ale opiekuje się zwierzętami ze schroniska i przeprowadza staruszki przez jezdnię. Zero subtelności i wiary w widza, że jednak załapie aluzje i bohater nie musi być tylko zły lub tylko dobry. Ideałem w tej roli był dla mnie Javier Bardem w Skyfall, który obłędnie zagrał swoją postać. A Waltzowi niestety nie dano się wykazać.

Dobra zabawa a poziom samego filmu
Wyszłam z kina uśmiechnięta i zadowolona. Bawiłam się bardzo dobrze. Tylko nie wiem, czy twórcom aby chodziło o to, żebym się niekontrolowanie chichrała podczas pościgu w Rzymie, który przypomina „Szybkich i wściekłych” albo rozważała na głos fakt pojawienia się z nicości sukienki głównej bohaterki (Bond i dziewczyna Bonda udają się w podróż pociągiem, dość spontanicznie, a potem okazuje się, że wprawdzie bez bagaży, ale outfit zmieniają 3 razy, na coraz bardziej wieczorowy). Oczywiście wszyscy wiemy, że seria o Jamesie Bondzie nigdy nie należała do najbardziej wiarygodnych. I ja nie mam absolutnie żadnych problemów z tym, że agent 007 dostaje po mordzie, przetacza się po dachu pociągu, na koniec z niego spada, po czym wstaje, strzepuje pyłek z marynarki i idzie na drinka. Ale lot samolotem bez skrzydeł w środku lasu trochę nawet mnie przerósł absurdem. Za to wszystkie te elementy wynagradza kilka rzeczy, które były świetne. Dialogi Q i Jamesa Bonda (nie wiem, czy celowo tak niejednoznaczne) są rewelacyjne i bardzo czuć „chemię” między aktorami. Liczę na to, że kolejny Bond będzie tworzył z Q równie udany duet. Chemii nie czuć za to pomiędzy Bondem a dziewczyną Bonda. Bardzo mało wyrazista jest dla mnie Lea Seydoux i nie sądzę, żebym zapamiętała ją na długo.

Jest i Andrew Scott. Ja zupełnie nie śledziłam etapów kręcenia Spectre i fakt, że gra tam Moriarty z Sherlocka BBC kompletnie mnie ominął. Dlatego też (istnieją naoczni świadkowie tego wydarzenia) zaczęłam piszczeć Moriarty na cały głos, kiedy Andrew Scott pojawił się na ekranie po raz pierwszy. I stanowił dla mnie jedno z najmocniejszych ogniw filmu. Poza nim, bardzo duże wrażenie zrobiła na mnie Monica Bellucci – szkoda, że na ekranie pojawia się na tylko w scenie epizodycznej.


Urzeka też świat pokazany w filmie. Jest bardzo dużo egzotycznych lokalizacji i naprawdę byłam pod wrażeniem ich sfilmowania. Meksyk w otwierającej scenie, podczas święta zmarłych, zapiera dech w piersiach. Korowód przebranych i pomalowanych ludzi jest niesamowity. Bardzo też podobał mi się Rzym, ale pokazanych miejsc jest dużo więcej.



Wiem, że duże emocje wzbudza też piosenka do Spectre, czyli „Writing’s on the wall” Sama Smitha. Moje ulubiony piosenki przewodnie to „Skyfall” Adele, „Goldeneye” Tiny Turner i „Street life” The Crusaders, ale najnowszy kawałek również wpada w ucho i bardzo przyjemnie zapętla mi się od kilku tygodni.
Spectre – kto powinien obejrzeć?
Zdecydowanie fani brytyjskich seriali, „Sherlocka” BBC, „The Hour” i ci, którzy głośno piszczą na widok Andrew Scotta i Bena Whishawa. Moja przyjaciółka po projekcji stwierdziła, że najlepiej się bawiła w czasie scen, kiedy Bonda nie było w kadrze. I jest w tym sporo prawdy, Andrew Scott cudownie kradnie film swoją rolą. I to nawet pomimo tego, że po prostu po raz kolejny gra Moriarty’ego (nie, w ogóle mi to nie przeszkadza, ale ja kocham Andrew Scotta).

James Bond a oczekiwania publiczności
Nie dziwię się, że recenzje Spectre są tak skrajnie różne. Każdy, kto widział choć jeden film o agencie 007, ma swoje wyrobione zdanie. I oczekiwania wobec kolejnych części. Dlatego też próba Sama Mendesa, aby powrócić do klasycznego filmu o Bondzie, nie wszystkim się spodobała. Głównie dlatego, że – powiedzmy to sobie szczerze – niezniszczalność Bonda jest tak upiornie przerysowana, że śmieszy. Nie chcę też zdradzać zbyt wiele, ale przez cały film w głowie siedzi nieznośne wrażenie, że twórcy mają jakąś fiksację na punkcie helikopterów. Scen z helikopterem jest średnio o dwie za dużo. I nadal rozważam dwie opcje, jak doszło do ich powstania:
a) twórcy stwierdzili „ej, puśćmy oko do widzów, przecież wszyscy wiemy, że to nierealne, ale takie przerysowanie sceny to będzie drobny żart z naszej strony”;
b) twórcy wymyślili to całkiem na serio, stażysta wprawdzie podpowiadał im, że te sceny wyglądają karykaturalnie, ale nikt nie słuchał stażysty.
Co do oczekiwań ludzi, to chyba szczytem wszystkiego była wczorajsza rozmowa w Rock Radiu, gdzie jedna z uczestniczek skarżyła się, że Bond, pomimo setek romansów, nigdy nie wspomina o kwestiach zabezpieczania się. Tak, również takie są oczekiwania publiczności. Co oznacza, że nigdy nie dogodzi się wszystkim, a każda, najdrobniejsza, scena w filmie będzie wywoływać emocje.

Jak po tym wszystkim wygląda moja relacja z Jamesem Bondem?
Z przyjemnością obejrzę kolejne części. I nadal agent 007 pozostanie moją wielką miłością. Po prostu całą serię darzę ogromnym sentymentem. Spectre nie stał się moim ulubionym filmem o Jamesie Bondzie. Spędziłam jednak całkiem niezłe 2 godziny w kinie i nie żałuję, że poszłam. Mam tylko ogromną nadzieję, że następny film choć trochę pójdzie tropami Skyfall i będzie równie klimatyczny, nostalgiczny i nastrojowy.
Co dalej?
Przyznam szczerze, że pojęcia nie mam, jak dalej pójdzie ta seria. Widziałam już spekulacje, że Daniel Craig, pomimo zapewnień, że zakończył już przygodę z Bondem, wróci do swojej roli i to tylko kwestia wysokości wynagrodzenia. Wydaje mi się to zupełnie nieprawdopodobne. Zresztą, na jego miejscu byłabym dużo szczęśliwsza, gdybym moim filmem „wyjścia” z roli był Skyfall. Czekam na jego następcę i podejrzewam, że jego wybór dostarczy jeszcze więcej sprzecznych opinii niż recenzje Spectre.
Artykuł Spectre, czyli kocham Pana, Panie Bond (mimo wszystko) pochodzi z serwisu Blog o prawie samych przyjemnościach.