Wyobraźcie sobie piękny las, lekkie mgły, szelest liści, zapach igliwia i uroczych grzybiarzy zbierających do wiklinowych koszy dary lasu. Fajnie, nie? Jest sielsko, anielsko, wręcz idyllicznie. Chcecie tak samo! Ba! Wręcz czujecie pod palcami zbierane grzyby i inne borówki. Szykujecie osobny koszyczek z prowiantem, namawiacie grono znajomych i wyprawa gotowa. Jeśli jednak w tym gronie macie mnie, to wyprawę szlag trafi i wszyscy skończymy na pogotowiu lub w Centrum Leczenia Kosmonautów pod Krakowem, popularnie zwanym Kobierzynem. Już wyjaśniam dlaczego. Po pierwsze – kalosze. Tradycja zbieracka nakazuje odpowiedni strój, coś jak na polowanie z nagonką tylko bez strzelby. Kalosze to moja zmora i przekleństwo. Nie mam zgrabnej łydki, więc wszystkie wyglądają na mnie jak źle założona prezerwatywa, a te, które pasują są różowe. Lubię różowe, ale nie polecę do lasu w różowym obuwiu, bo mi dupę odstrzelą myśląc, że to, co się świeci to zadek pawiana, który uciekł z zoo. Pasują za to doskonale walonki, no ale na litoooość! Gdzie w walonkach? Dama w końcu jestem, marna, bo marna, ale dama. Poza tym jak utopię się w bagnie to wolałabym, żeby mnie nie wyłowiono w obuwiu lekko żulowatym. Jak już skończyliśmy kwestię obuwniczą, to przejdźmy do odzieży. Jak wiadomo zalecane są spodnie. Tu mamy zgryz. Nienawidzę spodni. Wżynają mi się tam gdzie słońce nie dochodzi, mam wrażenie, że mi się podwijają i zjeżdżają jednocześnie. Z moim szczęściem, jak schylę się po grzyba to wyjdzie mi rów i będę wyglądała jak hydraulik przy pracy. Wyobraźcie sobie grube babsko przedzierające się przez knieje, w walonkach i kiecce. Buka na wczasach! Odzienie też nie pasuje. Może moje wybitne zdolności grzybiarskie się nadają? Może wyczuwam grzyby jak psy trufle? Muehehehe, taaa. Mogę się zabić na grzybie i tak go nie zauważę, ale za to koncertowo włażę w sarnie gówna. Podobno na grzybach jak na rybach. Należy milczeć lub przemieszczać się we względnej ciszy. To ja nigdzie nie idę! Jak mam siedzieć cicho? Muszę się podzielić ze światem obawami co do kleszczy, wściekłych lisów i ślepych myśliwych (lub odwrotnie).
Na moje szczęście grzyby można kupić. Więc korzystam ile wlezie. Dziś przed Państwem makaron z kurkami i orzechami laskowymi. Ma jakiś pierdyliard kalorii, ale jak mam zginąć zjedzona przez wściekłe lisy, to przynajmniej zginę nażarta!
Potrzebujemy:
- makaron tagliatelle
- 200 g kurek
- dwie garście orzechów laskowych
- pół małej, białe cebuli
- 200 ml śmietanki 18% (użyłam łaciatej)
- sól, pieprz, gałka muszkatołowa
- świeże oregano – konieczne!
- łyżka masła
Stawiamy makaron i zabieramy się za sos. Orzechy drobno siekamy i prażymy je na suchej patelni aż zaczną pachnieć i łapać kolor. Tu przypominam, że kolor czarny nie jest kolorem pożądanym. Uprażone orzechy zsypujemy na talerz i na tę samą patelnię dajemy masło. Jak masło zacznie się lekko brązowić i pachnieć orzechami wrzucamy cebulę, szklimy, dorzucamy kurki i na dużym ogniu szybko smażymy. Dodajemy orzechy, mieszamy i zalewamy śmietanką. Doprawiamy solą, pieprzem i świeżym oregano. Dużo świeżego oregano. Suszone się nie nadaje. Mieszamy aż śmietanka nam zgęstnieje. Dodajemy ugotowany makaron i ¼ kubeczka wody z gotowania makaronu. Mieszamy i doprawiamy gałką.
Danie robi się szybko, jest pyszne i nie produkuje strasznego bajzlu w kuchni
Smacznego!
PS.: powiedzcie coś Najcierpliwszemu bo chce mnie na grzyby wyciągnąć a nie mam kaloszy