Na fali wspomnień…
Siedząc przy stole zastawionym suto węglowodanami i antyoksydantami, wraz z Biegającym Małżeństwem, które zawitało do mnie, w swojej drodze powrotnej z Ultra Maratonu Bieszczadzkiego, gawędząc i racząc się dla zdrowotności winem z dzikiej róży, na takie oto wspominki mnie wzięło…
Biegi górskie w Szczawnicy – Chyża Durbaszka 25 kwietnia 2015
A więc to już dziś. Moja Chyża Durbaszka. Mój pierwszy w życiu półmaraton górski.
Na sygnał startera ruszam, nawet biegnę. Nie obiecuję sobie wiele po dwóch miesiącach zerowej aktywności fizycznej spowodowanej kontuzją pękniętego żebra. Ale i tak najważniejsze, że tu jestem. Właściwie to w ogóle mogłoby mnie już nie być…
Pamiętam mosteczek, piękne słońce, upał, czerwono-białe tasiemki i znikającą różową koszulkę Wioli. Kalkuluję sobie, że siły zostawiam na zbieg. Pod górę będzie dziarski marsz. Tak też robię. Po drodze gawędzę z Zieloną Koszulką. W końcu i ta zostawia mnie z tyłu. Ale bez stresu – wędruję sobie, postrzegając jednak, że pole widzenia cały czas mi się zawęża. Przestaję dostrzegać piękno okolicy, a zaczynam skupiać na dziurce w bucie. Nie, żeby było w niej coś interesującego. Właściwie w ogóle tracę zainteresowanie czymkolwiek, a by myśleć o ulubionym czteroliterowym słowie biegacza jest jeszcze za wcześnie.
- Maleńka, choć cię przytulę, bo jesteś ostatnia. – słyszę, przechodząc obok szczupłej czerwonej koszulki.
- Obejdzie się. – odpowiadam niemiło, myśląc co za zniewaga. W liceum byłam wicemiss szkoły i tylko dlatego nie sięgnęłam po koronę, że nie znałam odpowiedzi na pytanie, kim z zawodu była ówczesna miss świata. Przebieg zmienności funkcji za to potrafiłam zrobić bezbłędnie obudzona o północy, ale akurat ta umiejętność w owym konkursie się nie liczyła. A więc taka znowu ostatnia to nie byłam.
* * * * *
Napotykam krótkowłosego ultrasa. Maszerujemy sobie i rozmawiamy, podpytując wzajemnie raz po raz: Czy wszystko okej? W końcu trafiamy na jakiś płaski kawałek – ewenement na tej trasie. Ale heloł! To przecież bieg górski! Prowadzimy więc „ożywczy” dialog:
- Tutaj to nawet można byłoby pobiec, ale… ale mi się nie chce…
- Nooo… mooożna… mnie się nawet chce, ale… już nie mogę.
W końcu nasze trasy rozwidlają się. Żegnamy się, życząc sobie powodzenia.
* * * * *
I tak wędruję sobie przez te podobno piękne góry, raz po raz mierząc się ze skalnymi schodami. Ciężko, coraz ciężej. A przecież drugą część trasy miałam pokonywać biegiem. W końcu zatrzymuję się na którymś kolejnym stromym wejściu, pochylam i upuszczam butelkę z wodą, której nie mam już siły utrzymać w ręku. Upada z impetem i głośnym łupnięciem.
- O kurwa! – wyraził troskę o moje zdrowie mijający mnie biegacz.
Niepotrzebnie! Miałam się kurna świetnie!
* * * * *
Kończy mi się picie, a mój GPS pokazuje, że wodopój był dwa kilometry temu. Znając moje możliwości zgubienia się wszędzie, w panice rozważam, czy przypadkiem go nie przeoczyłam. Zastanawiam się jak przetrwać bez wody przez następne 8-10 km przy dwudziestokilkustopniowym upale i co w takim wypadku zrobiłby Bear Grylls, żałując jednocześnie, że nie obejrzałam nigdy żadnego odcinka serii do końca. Kombinuję, czy przypadkiem nie obejrzeć sobie tych odcinków na emeryturze, ale porzucam szybko tę myśl i bynajmniej nie dlatego, że na emeryturze ta wiedza będzie mi już bezużyteczna, lecz dlatego, że nie byłam pewna swoich najbliższych kilkudziesięciu minut życia. Zatem myślenie o czasach tak odległych, jak emerytura, było absolutnie bezprzedmiotowe.
Ale w końcu jawi mi się polanka, a na niej pasą się różnokolorowi biegacze. To skubną orzeszka, to bananka, to krakersika wrzucą na ząbek, uzupełnią bukłaczki i tyle ich widzieli. Ja, na polance, doganiam Zieloną Koszulkę. I tak już do końca, jak te dwie zagubione owieczki na hali, jęczymy sobie licytując się, która część ciała boli nas bardziej. Kiedy doszliśmy do momentu, kiedy bolało nas wszystko i już nie było żadnego „bardziej” GPS wskazywał, że metę powinniśmy byli osiągnąć jakieś trzy kilometry temu. Gdybym maszerowała sama ani chybi miałabym pewność, że drogę zgubiłam i do domu trafię za tydzień. Jeśli w ogóle… Jednakże było nas dwoje, a z oddali dobiegały odgłosy cywilizacji. Zatem nasz koniec był rychły, ale taki koniec z rodzaju pozytywnych. Innymi słowy kres naszej męczarni miał niebawem nadejść. Jakieś dwieście metrów przed ulubionymi czterema literami biegacza i UWAGA! nie jest to DUPA uznałam, że trochę lansu i szpanu nie zaszkodzi i że w sumie to moglibyśmy ruszyć nasze cztery litery (i tu już rzecz istotnie rozchodzi się o DUPĘ) i metę zdobyć biegiem. Nie było to łatwe, ale jak się okazało – wykonalne.
No to… tego…. no… To w przyszłym roku maraton!