Choć z trzytygodniowym opóźnieniem ogłaszam, stuknął mi drugi rok po wegańsku. Od wejścia na ścieżkę roślinną, wraz z ostatnim jajkiem w którymś z ciast, zmieniło się tyle rzeczy, że niemal nie sposób je zliczyć na wszystkich kończynach.
Fajnie byłoby, gdyby się udało nie zrobić z tego wpisu sadystycznie długiego hymnu pochwalnego, jednak... dobra, nie przedłużam. I tak ten post jest dość... trudny. Zdecydowałem się jednak go opublikować, bo może być dla jednych wielkim motywacyjnym kopem do działania, a dla innych... do wyboru, do koloru ;) A to wszystko już daleko za mną.
powody do przejścia na weganizm można znaleźć
tutaj (klik) ;)
Jedne zmiany należały do psychicznych: podejście do jedzenia, cieszenie się nim (kto się nie uśmiechnie do talerzy i misek pełnych kolorowych roślin?). Drugie należały do kwestii fizycznej. Nie mam tylko na myśli tego, że udało mi się niemal kompletnie pozbyć uciążliwego trądziku, który mnie sobie upatrzył już we wczesnej podstawówce, zahamowania powstawania zakoli, czy kolosalnego wzrostu komfortu defekacji bądź zupełnego zlikwidowania problemu "wzdętego bebecha" pomimo przyjmowania całkiem pokaźnej ilości pokarmów. Zmieniła się też masa mojego ciała.
Dwa lata temu, chyba już w największym 'dołku', zdecydowałem się przejść na weganizm. Wcześniej byłem przez pewien czas jedzącym ryby "wegetarianinem", ale ogarnąłem się i od nich odszedłem. Następnie był boom twarogowy, jednak etapem już pozytywnym było ograniczanie produktów odzwierzęcych. Nabiał poszedł bardzo łatwo, jajka także. Jedyne jajka, jakie jadałem, były tymi zlokalizowanymi w wypiekach. I w końcu przyszło ostatnie.
Widziałem weganizm jako ścieżkę do celu, do wyzdrowienia, ale przede wszystkim do zdrowia, dobrego samopoczucia i zgodności z własnym sumieniem. Jestem niewypowiedzianie wdzięczny mojej mamie, że pomimo stanu w jakim się znajdowałem, umożliwiła mi to.
Konkrety - zdjęcie "przed", sierpień 2013.
46 kilo przy około 175 cm, po zrzuceniu 27 kilogramów, raczej nie wymaga to komentarza
Zdjęcie "dziś", sierpień 2015.
Różnica między tymi dwoma ujęciami wynosi dwa lata i 20 kilogramów (aktywność fizyczna w tym okresie? w liceum praktycznie nie chodziłem na w-f z powodu karygodnej jakości lekcji, a przez ponad pierwszy rok nie uprawiałem aktywności innej niż jazda autobusem).
Z zaburzeń odżywiania można się wyleczyć. Uważam, że wspaniałą i kilkukrotnie lepszą opcją będzie taka "dieta"-styl życia, która realnie będzie zapewniać ciału wszelkie niezbędne witaminy, minerały i składniki pokarmowe, a przy tym nie będzie narzucać niechcianej restrykcyjności. Świadomość tego, że karmi się swój organizm najlepszymi istniejącymi pokarmami (warzywami, owocami, kaszami, strączkami i pestkami/orzechami) wykluczając jednocześnie szkodliwe dla zdrowia produkty jak mięso czy nabiał, była znamienna - skutecznie tłumiła myśli nachodzące głowę osoby wychodzącej z ED, w stylu "ło matko, ja znowu jem, tak być nie może".
Nie można przecenić niewyobrażalnie pozytywnego wpływu nieprzetworzonego roślinnego pożywienia na ciało, w tym także i na umysł. Nie ma najmniejszego sensu w opychaniu się batonikami, ciastkami, jogurcikami, frytkami, hamburgerami czy nuggetsami z kurczaka tylko po to by dopiąć jednego celu - przytyć. Skoro jednocześnie taka żywność zwiększa ryzyko raka (np. jelita grubego lub przełyku), cukrzycy, podnosi insulinooporność, obciąża wątrobę i trzustkę, skraca życie, nie niesie ze sobą żadnych wartości odżywczych, które są niesamowicie istotne dla niedożywionego organizmu, i utrzymuje wysoki poziom cukru we krwi, co może prowadzić do uszkodzeń różnych narządów. Jakby tego było mało, takie produkty mają dużą gęstość kaloryczną. Bo nie chodzi tylko o to by zainteresowany jadł odpowiednią ilość kalorii - chodzi także o to, żeby jeść odpowiednie porcje, nauczyć się jeść dużo i nie odczuwać z tego powodu wstydu albo wyrzutów sumienia.
A zadbać o siebie może dosłownie każdy, nawet w największym dołku, niezależnie od płci. I wszystkim potrzebującym gorąco życzę sukcesów na tej drodze ;)