Oglądam dziś* Gilmore Girls: A year in the life od samego rana i pomyślałam, że tym razem recenzję serialu napiszę na bieżąco. Będzie więc emocjonalna, momentami chaotyczna i nie mam w tej chwili pojęcia, do jakiego wniosku dojdę na koniec. Poniżej są spoilery, nie uda mi się ich uniknąć. Postaram się zdradzać jak najmniej fabuły, ale obawiam się, że nie będzie to możliwe. Zwłaszcza jeśli o chodzi o związki Rory, bo od miesięcy trwają spekulacje, który z jej poprzednich serialowych chłopaków wróci, kto będzie tym jedynym, itd. A ja wciąż mam nadzieję, że w końcu Rory udowodni, że jest silną mądrą dziewczyną i nie trzeba na nią patrzeć przez pryzmat jej facetów, a sama doskonale radzi sobie w życiu. Ile się można definiować przez pryzmat faceta, z którym się umawia?
Napisałam w pierwszym zdaniu, że w tym tekście znajdziecie recenzję, ale raczej nazwałabym to zbiorem przemyśleń (albo nieograniczonym strumieniem świadomości). Po prostu oglądam serial, a kiedy coś przychodzi mi do głowy, robię pauzę i zapisuję kolejne zdania. Dlatego tekst składa się z czterech części, każda dotyczy jednego odcinka ósmego sezonu Gilmore girls: A year in the life i piątej części – podsumowania (napisanego już po ochłonięciu).
Jeśli nie chcecie czytać spoilerów, a jednak interesuje Was moja opinia, to ostatnia część tekstu jest podsumowaniem. Tam spoilerów brak, są tylko odczucia po całej, nowej serii. I nie, nie dowiecie się z mojego tekstu, jak brzmią ostatnie cztery słowa.
I smell snow… przysięgam, dostałam gęsiej skórki w momencie pojawienia się znaku Stars Hollow. I choć tęsknię za starym nosem Lauren Graham (Lorelai), to pierwszy dialog serialu jest świetnym rozpoczęciem – ich potyczka słowna sprawia, że ma się wrażenie powrotu do domu po długiej podróży. Zresztą element powrotu jest w ten dialog wpleciony i same bohaterki mrugają okiem do widzów, żeby pokazać, „hej, my też się nie spodziewałyśmy kontynuacji, ale dobrze być z powrotem”.
Jest sentymentalnie, żeby wzbudzić emocje u tych, którzy oglądali 7 sezonów, a jednocześnie wskazać drogę tym, którzy oglądają po raz pierwszy. Gilmore girls próbuje dotrzeć do starych i nowych widzów, przez co pierwszy odcinek ma dłużyzny, jak np. grajka pokazywanego przez prawie minutę. Mając do wykorzystania tylko 4 odcinki po 90 minut, chciałabym, żeby działo się więcej, ale twórcy chcą jednocześnie pokazać, ile się zmieniło przez 10 lat i że nic się jednak nie zmieniło.
12-13. minuta pierwszego odcinka i pojawia się znikający chłopak Rory. Jest pierwsza bomba, którą w zasadzie udało się utrzymać w tajemnicy. Nie Dean, nie Jess, nie Logan – Rory ma nowego chłopaka. Chłopaka, którego nikt nie pamięta, ona sama nie pamięta, że zaprosiła go na kolację do Stars Hollow. I którego z każdą kolejną wzmianką jest człowiekowi coraz bardziej żal.
Pierwszy odcinek jest trochę jak zdesperowany człowiek na pierwszej randce. Ma odrobinę za duży dekolt albo użył wiadra wody kolońskiej, opowiada zbyt wiele dowcipów i od razu bardzo chce pokazać, że ma mnóstwo zalet. Trying too hard. Cierpi na tym humor serialu, bo ten we wcześniejszych seriach był oparty o nawiązania popkulturowe i gry słowne, a teraz jest momentami jak w sitcomie – mówimy coś, robimy pauzę, żeby widz dobitniej zrozumiał, że to był żart i już prawie, prawie czujemy, że zaraz poleci podłożony śmiech zza kadru.
Pierwszy odcinek jest w gruncie rzeczy… smutny. Dziewczyna tak ambitna, stale szukająca nowej wiedzy, inteligentna, zabawna, jest nagle 10 lat starsza, ma pracę, która jej nie satysfakcjonuje, nie czuje, że cokolwiek w życiu osiągnęła, nocami uczy się stepowania z tutoriali na YouTube, żeby rozładować stres i ma tak nijakiego chłopaka, że sama nie pamięta, kiedy ostatnio go widziała, a jego imię ledwo majaczy w jej głowie.
Ciekawostką jest to, że zmieniło się pokazywanie postaci w serialach. Kiedy serial leciał w latach 2000-2007, to nikt otwarcie nie potwierdził, że postać Michela jest gejem. Oczywiście próbowano to podkreślać różnymi stereotypami (miłość do Celine Dion, dwa urocze psy, z którymi chodził do fryzjera, dbałość o własny wygląd) – jesteśmy w 2016 i Michel ma męża. Fajnie, że nie trzeba już uciekać się płytkich stereotypów.
Tylko, że cały czas jest smutno. Nie żyje Richard (aktor zmarł kilka lat temu) i widać, że brakuje go w ekipie. Lorelai jest szczęśliwa, ale jednak nie jest, Rory jest w zasadzie kupką nieszczęścia, co próbuje przykryć uśmiechem i stepowaniem, a Emily nie do końca radzi sobie w rzeczywistości bez męża. Do tego wszyscy są w chwili obecnej na jakimś życiowym zakręcie. Paris jest nieszczęśliwa, Lane nie podoba się jej małżeństwo z Zachiem, chyba tylko Kirk jest szczęśliwy, bo nadal co chwilę ma nową pracę. Dramaty się mnożą, a ja mam ochotę nimi wszystkimi potrząsnąć.
Mam jedno, ogromne zastrzeżenie to tego odcinka. Może i w pierwszych siedmiu sezonach Rory i Lorelai nie były najlepsze, jeśli chodzi o związki. Może nie zawsze wybierały dobrze. Jednak koniec końców serial dawał mnóstwo dobrych rad dorastającym nastolatkom i młodym kobietom. Zimowy odcinek pokazuje Rory, która ma chłopaka, o którym nie pamięta i ciągle mówi, że musi z nim zerwać, a jednocześnie uprawia seks bez zobowiązań z Loganem? Hej, dorosła, jest 10 lat starsza i nagle okazuje się, że dobrym rozwiązaniem jest spotykanie się z dwoma facetami naraz i krzywdzenie aktualnego faceta, zamiast po prostu się z nim rozstać?
Zima jest bardzo niespójnym odcinkiem – chcieli wpleść wszystkie możliwe wątki i przez to akcja ciągle się urywa, to raczej krótkie, niezwiązane sceny niż naprawdę przejście przez czas całej pory roku, mam nadzieję, że kolejne odcinki pokażą więcej.
Drugi odcinek zaczyna się od kapitalnej sceny, która wreszcie jest tak blisko dawnego Gilmore girls i jest naturalnie śmieszna (żadne sitcomowe zabiegi nie są potrzebne). Lorelai i Emily powinny wylądować na wspólnej terapii wiele lat wcześniej.
Jest zdecydowanie lepiej niż zimą. Przede wszystkim przestali tak mocno skakać po różnych wątkach i fabuła „klei się” dużo bardziej niż w pierwszym odcinku, do którego chcieli upchnąć absolutnie wszystko. Najbardziej w tej chwili brakuje mi Sookie, ale mam nadzieję, że w końcu się pojawi. Nareszcie też wszystkie dramaty bohaterów nie przytłaczają serialu. Nie ma co chwilę kolejnej dołującej informacji, jak komuś źle potoczyło się życie. Jest za to normalny, absurdalny rytm życia w Stars Hollow. A Logan (Matt Czuchry) wygląda aktualnie tak <3
Kadr z Gilmore girls: a year in the life, netflix.com
Rozumiem pomysł, żeby cały serial powtórzyć teraz w rocznym cyklu, stąd cztery odcinki, każdy na jedną porę roku. Jednak po ponad 100 odcinkach wcześniej, próba zmieszczenia tego, co dzieje się aktualnie, z jednoczesnym zachowaniem poprzedniego klimatu, oznacza, że wszystko dzieje się dość powierzchownie.
Każda kolejna scena jest coraz bardziej „w klimacie” i wreszcie, mniej więcej od połowy odcinka, akcja nie toczy się już tak powierzchownie. Podoba mi się oddanie „hołdu” Ewardowi Herrmannowi (Richard). Aktor zmarł w 2014 roku i widać, że aktorom go brakuje. Łzy na pogrzebie i smutek nie są udawane. Jednak w całej żałobie po nim jest miejsce zarówno na płacz i tęsknotę, jak i śmiech oraz żarty.
Absolutnie urocze jest to, że serial jednocześnie pokazuje, że świat ruszył o 10 lat i zatrzymał się w miejscu, jeśli chodzi o wystrój wnętrz. W poprzednich sezonach wszystko było urządzone podobnie. Nawet bardzo drogie wnętrza nie wydawały się szczególnie ekskluzywne i w każdej scenerii było dużo wszystkiego. Teraz dom Lorelai i Luke’a wygląda tak jak 10 lat temu, tak samo Dragonfly Inn, czy mieszkanie Lane, ale już „wielkomiejskie” mieszkania są dokładnie w 2016 roku. Mieszkanie Paris w Nowym Jorku czy apartament Logana w Londynie wyglądają jak wyrzucone z Pinteresta pod hasłami: minimalistic design, scandinavian, navy blue, pantone palette.
Nadal wszystkim nie układa się w życiu, ale przynajmniej jest zabawnie. Rory jest na takim etapie swojego życia, kiedy sądzi, że absolutnie nic jej się nie udaje i marnuje swoje szanse. Tylko, że ona te szanse marnuje na własne życzenie. Rozumiem chęć wyznaczenia własnej i w 100% zgodnej z samą sobą ścieżki sukcesu, ale ona powoli staje się masochistką.
Na szczęście wreszcie dialogi są na właściwym poziomie. Zima pod tym kątem kulała, jakby musieli sobie przypomnieć, o co w tym chodziło, Wiosna jest super (łatwiej też zrozumieć obecne nawiązania do popkultury). A scena z przygodami na jedną noc to jest dokładnie ten rodzaj dialogów, za który polubiłam poprzednie serie.
Może nie jest to moja ulubiona pora roku, ale już po kilku minutach ten odcinek wyrasta na faworyta. W końcu odpowiednie proporcje starego Gilmore girls i nowe wątki. April, córka Luke’a, jako 22-latka, która bardzo, ale to bardzo chce się dopasować do równieśników, nowa rzeczywistość Rory, kiedy musi wrócić do domu jako 32-latka. I jej walka o lokalną gazetę. No i oczywiście musical o Stars Hollow i zebranie mieszkańców miasta – dawno nie było ich kłótni i debatowania nad arcyważnymi lokalnymi kwestiami.
Pomimo tego, że ten odcinek wydaje się najzabawniejszy (i ma mnóstwo zapożyczeń z innych seriali, np. Rory każe na siebie mówić Khaleesi), to nadal jest smutny. Głównie przez sytuację Rory, która nie ma pracy, mieszka znowu w rodzinnym domu, nie pisze, nie realizuje marzeń, nie ma chłopaka, a ten, na którym jej aktualnie zależy, jest zaręczony i właśnie zamieszkał ze swoją narzeczoną. Jednak każda z pań Gilmore ma swoje problemy, więc nawet basen i musical w Stars Hollow nie są w stanie zatrzeć tego smutnego wrażenia.
Na dokładkę tych wszystkich problemów jest Lorelai. Może i jej niezdecydowanie i rozbicie było zrozumiałe, kiedy miała 30-35 lat. Teraz dobiega 50-tki, ma stałego faceta od ponad 10 lat, prowadzi z sukcesem biznes, ma dorosłą córkę. Te ciągłe zachwiania emocjonalne przestają bawić, a pod tym wszystkim zaczynamy sobie myśleć, że ona jest po prostu egoistką.
Tę część oglądam trochę jednym okiem. Bo drugim płaczę. Wszystko wydaje mi się wzruszające. Zwłaszcza pożegnanie z Life and death brigade.
Natomiast nieustająco irytuje mnie przez cały sezon fakt, że zarówno Rory, jak i Logan zdradzają swoich aktualnych partnerów, spotykając się ze sobą i twórcy próbują nam pokazać, że jest to niesamowicie romantyczne i słuszne. No nie nie kupuję tego w żaden sposób.
Oczywiście można pomyśleć, że nabrałam dytansu, dorosłam i inaczej patrzę na życie w Stars Hollow i dojrzałość bohaterów, ale… ja obejrzałam ten serial w całości w tym roku. Więc i w pierwszych sezonach denerwowały mnie niektóre wybory i decyzje bohaterów. Jednak co innego wybacza się 20-latce, a co innego dorosłej kobiecie po 30-tce.
Tak zupełnie szczerze, to myślę sobie, że te cztery odcinki mogły nie powstać i nic by się serialowi nie stało. Nie zmienia to faktu, że z piskiem radości wróciłam do Stars Hollow i obejrzałam całość w jeden dzień. Wiele rzeczy mnie wzruszyło i rozbawiło, ale wiele uważam też za minusy.
Po 10 latach Stars Hollow jest dokładnie tym samym miastem, do którego nie dotarł XXI wiek. Mają budki telefoniczne, nie docierają do nich wiadomości z kraju, a w ramach lokalnych rozrywek organizują musical.
Zdecydowanie najsłabszym odcinkiem serii jest pierwszy, czyli Zima. Widać, że aktorzy nie „weszli” z powrotem w role. Dialogi lekko zgrzytają, chemia nie działa, a scenarzyści w każdej scenie próbują wyjaśnić nowym widzom, jak to było w poprzednich sezonach, żeby ci w razie czego nie musieli nadrabiać. W pierwszym odcinku jest najwięcej chaosu i najmniej w nim klimatu samego serialu. Z każdym kolejnym odcinkiem widać już radość z ponownego spotkania na planie, a całość jest spójniejsza i zdecydowanie bardziej zgrana.
Myślę, że największym problemem serii stało się to, żeby zamknąć akcję w czterech odcinkach. W poprzednich sezonach było ich ponad 20 w każdym. Dlatego są momenty galopu fabuły i braku sensu w niektórych scenach. Co nie zmienia faktu, że po każdym odcinku mamy ochotę na kolejny i myślę, że mało kto ogląda ten serial z przerwami, raczej od razu całość. Zdecydowanie najlepiej z tą przerwą między sezonami poradził sobie Michel, Paris i Emily – ich wątki wydają się najprawdziwsze.
Tak, oczywiście na końcu ostatniego odcinka poznajemy nareszcie te mityczne cztery słowa, które Amy Sherman-Palladino chciała umieścić już na końcu siódmego sezonu serialu (ale w wyniku nieporozumień odeszła z serialu przed ostatnim sezonem). Nie brzmią one Drop the gun, Kirk, jak sugerowali aktorzy zapytani o tę kwestię. Nie napiszę Wam, jakie są to słowa. Po co psuć sobie zabawę. Mogę tylko stwierdzić, że jestem nastawiona do nich ambiwalentnie. Z jednej strony uważam, że stanowią bardzo fajną klamrę dla serialu i stanowią dla niego dobre podsumowanie. Z drugiej strony – litości, tak się nie kończy serii, co do której nie ma się planów nakręcenia kolejnej części. Byłoby to tak samo niesprawiedliwe, gdyby serial skończył się takimi słowami w 2007, jak jest obecnie. Oczywiście można powiedzieć, że dzięki temu widz może sam sobie pomyśleć, jak historia toczy się dalej, ale ja lubię wiedzieć, jak twórca chce zakończyć historię. Naprawdę temu serialowi, po ponad setce odcinków i tylu latach spędzonych z bohaterami, należy się jednoznaczne zakończenie. Tym bardziej, że twórcy zastrzegali, że powrót będzie jednorazowy i raczej nie mamy co liczyć na kolejne lata z życia pań Gilmore. Z drugiej strony ich samych chyba zaskoczyła odświeżona popularność serialu, która w tym roku osiągnęła niewiarygodny pułap. Ze względów ekonomicznych mogą się skusić na nakręcenie jeszcze jednego sezonu.
*dziś odnosiło się do piątku, kiedy serial miał premierę, a ja równo o 9 rano zaczęłam seans. Nie sądzę jednak, żeby każdy obejrzał serial już w piątek, dlatego recenzja pojawia się po weekendzie, kiedy już przynajmniej część widzów ma za sobą te cztery odcinki.
Artykuł Nie wszystko się zmienia, czyli Gilmore girls: A year in the life pochodzi z serwisu Blog lifestylowy - olgaplaza.pl.