W latach osiemdziesiątych ubiegłego stulecia Stany Zjednoczone kojarzyły mi się z przysłowiową „Ziemią Obiecaną”. Odwilż polityczną, którą zaaplikował Michaił Gorbaczow miała swoje przełożenie także na życie zwykłych obywateli krajów socjalistycznych. W telewizji coraz częściej pojawiały się filmy rodem z Hollywood, nie mówiąc już o pierwszych serialach tasiemcowych jak „Dynastia”. I faktycznie, na ekranie, wszystko wyglądało kolorowo i co tu dużo mówić – na bogato.
W latach dziewięćdziesiątych, wydawało mi się, że nie muszę jechać do Ameryki, by przekonać się jak tam jest naprawdę, bo miałem wrażenie że to ona zawitała do kraju nad Wisłą. Tym niemniej, gdzieś w głębi serca pozostało pytanie – jak tam jest naprawdę? Jak ma się tamtejsza rzeczywistość do obrazów przekazywanych za pomocą filmów i seriali? Myślałem, że może kiedyś, gdzieś bliżej emerytury (o ile takowa będzie), znajdę czas a przede wszystkim finanse by móc tam się wybrać. Ale życie, jak to zwykle bywa, lubi nas zaskakiwać w jak najmniej oczekiwanym momencie.
Na przełomie 2013 i 2014 roku złożyliśmy z kolegą wniosek o staż zagraniczny, właśnie z myślą o Stanach. Przyznaję – nie sądziłem, że nam się uda. A tu niespodzianka – tak, udało się. Jedziemy. Byłem w szoku. Miejscem docelowym miał być Waszyngton.
Człowiek swego czasu nasłuchał się różnych historii o wyjazdach do USA – o perypetiach związanych z przyznaniem wizy, o możliwości zawrócenia człowieka jeszcze na lotnisku amerykańskim, o potrzebie posiadania kart kredytowych, o ścisłych kontrolach na lotnisku, o nieżyczliwości i podejrzliwości Amerykanów co do faktycznego celu podróży. Nakarmiony tymi informacjami, byłem przerażony czekającymi mnie formalnościami. Ale jak się już powiedziało A, to trzeba spróbować dociągnąć ten wózek do Z.
Pierwszym krokiem jest uzyskanie wizy. Bez tego dokumentu nie ma co zawracać sobie głowę rezerwacją samolotu, czy poszukiwaniami noclegu. Aby ją uzyskać, należy wypełnić wniosek wizowy (niestety w języku angielskim – ale z drugiej strony po co wybierać się za ocean jak się nie zna choćby podstaw języka?) i umówić się na wizytę w konsulacie – mamy do wyboru Warszawę albo Kraków. No i oczywiście dokonać opłaty za wydanie wizy. W zasadzie teraz rozumiem, dlaczego USA nie chcą znieść wiz dla Polaków – niezły utarg muszą mieć z tego tytułu, bo Polaków w obie strony lata co niemiara.
Uzbrojony w stertę dokumentów poświadczających moje ubieganie się o wizę, udałem się wraz z kolegą na spotkanie w wyznaczonym terminie. Przyznaję, z duszą na ramieniu. Tymczasem sam pobyt w konsulacie i rozmowa z panią wicekonsul to był jeden z przyjemniejszych momentów w całej tej naszej eskapadzie. Zostaliśmy potraktowani bardzo serdecznie, życzliwie i co najważniejsze – bez żadnych problemów otrzymaliśmy wizę. W tym celu należy zostawić paszport do którego wiza zostanie wklejona.
Na wizę czeka się kilka dni, do podanego miejsca odbioru czyli naszego miasta przywozi ją kurier TNT, a sam dokument jest do odebrania w siedzibie firmy.
Kolejnym krokiem było znalezienie sensownego przelotu, no i rzecz jasna noclegu. W tym pierwszym przypadku, poszukiwania nie trwały długo. Okazało się, że w okresie naszego wylotu i przylotu najlepszą, czyli najtańszą ofertę zaprezentowały linie lotnicze Lufthansa. Za bilet w obie strony zapłaciłem 2590 zł – z międzylądowaniem w Monachium. Z noclegiem było znacznie gorzej. Poszukiwania trwały dość długo tym bardziej, że Waszyngton nie jest tak obleganym miastem w przeciwieństwie do Nowego Jorku przez turystów z Europy. Zatem baza noclegowa jest uboższa. Oczywiście rozwinięta jest sieć mieszkań tzw. czynszówek, ale w ich przypadku w grę wchodził wynajem na co najmniej 3 miesiące. Niestety tak długo nie mogliśmy tam zostać. W trakcie poszukiwań – w pewnym momencie – gdy wydawało się, że brak noclegu zacznie urastać do rangi największego, naszego problemu, zwróciłem uwagę na popularną w USA sieć noclegów – Bed & Breakfast. Okazuje się, że w obrębie różnych firm dystrybuujących tego typu gościnę, można znaleźć lokum z noclegiem na dłużej niż trzy dni. Tak trafiłem w Waszyngtonie na Adam`s Inn, w dzielnicy Adams Morgan – w północnej części miasta. Udało się nam zarezerwować pokój na trzy tygodnie – mogłem odetchnąć z ulgą.
Pozdrawiam
T.