W książkowej kontynuacji przygód największej niezdary na świecie, czyli Bridget Jones, dostajemy historię smutną. Mark Darcy umiera, a Bridget, wraz z ich dziećmi musi uporać się z życiem w całkiem nowej rzeczywistości, w której zabrakło miłości jej życia. Filmową Bridget Jones, w trzeciej części przygód spotykamy w zgoła odmiennym (a paradoksalnie – dokładnie tym samym) punkcie.
Bridget ma 43 lata, właśnie obchodzi urodziny i jest całkiem sama. Z Darcym się nie ułożyło, Daniel Cleaver nie żyje, jej przyjaciele mają swoje własne, rodzinne plany na ten dzień. Czujemy się więc całkiem znajomo w jej mieszkaniu, widząc Bridget siedzącą na kanapie w rozciągniętej, flanelowej piżamie i z samotną muffinką ze świeczką w ręce. W tle łka Celine Dion i już, już, zaczynamy sobie mysleć aha, to będzie znowu o tym samym… Kiedy okazuje się, że ani trochę. Wprawdzie z Markiem Darcym jej się nie ułożyło, a mama w życzeniach urodzinowych przypomina jej, że jest stara i nie ma dzieci, ale Bridget „wyrosła” na świetną czterdziestkę. Choć nie da się ukryć, życie nadal nie traktuje jej ulgowo:
- w pracy, choć produkuje własny program, musi radzić sobie z dyszącą na karkiem konkurencją w postaci młodego, hipsterskiego zespołu, który próbuje wszystkich przekonać, że podstawą dzisiejszej telewizji powinny być newsy Czy Twoja kanapa jest rakotwórcza? albo Czy we wtorek nastąpi koniec świata, zamiast podawania aktualnych wiadomości;
- matka na każdym kroku podkreśla, że jej zegar biologiczny zegar tyka i raczej bliżej jej do smutnej nieświeżości niż bycia w pełni sił witalnych;
- Daniel Cleaver, który mógłby choć trochę rozjaśniać czasem jej życie, zaginął i uznawany jest za zmarłego;
- w pracy nadal zdarzają jej się wpadki na miarę zjeżdżania na rurze w policyjnej remizie
- i tak się niefortunnie składa, że śpi w jednym tygodniu z dwoma mężczyznami, zachodzi w ciąży i nijak nie jest w stanie ustalić, kto jest ojcem dziecka.
Ten obrazek nie jest dla widzów poprzednich części specjalnie nowy ani zaskakujący… a jednak 
Wszystkie te perypetie dzieją się na naszych oczach z ogromną dawką humoru. Jednak największą zaletą tego filmu jest brak pójścia na łatwiznę. Ta fabuła ma wszelkie powody do tego, żeby ułożyć się sztampowo i po amerykańsku. Żeby pokazać nam starym, dobrym zwyczajem, że wszystko jest czarne albo białe, a na końcu zawsze dobro łączy się w pary, a zło odchodzi na dalszy plan. W Bridget Jones 3 nie ma czerni i bieli. Jest za to życie. I to w takim wydaniu, w jakim każda z nas może odnaleźć w nim siebie. To ciekawe, ale pomimo tego, że 90% czasu spędziłam podczas seansu, płacząc ze śmiechu, to główne cechy, które przychodzą mi na myśl po jego obejrzeniu, to mądry, ciepły i wspierający. Bo w bardzo prosty sposób pokazuje, jak pokrętne potrafi być i jak niejednokrotnie może nas zaskoczyć.
Tu przypomina mi się obejrzany niedawno (ponownie) film Pożyczony narzeczony, w którym też mamy do czynienia z trójkątem relacji. Mamy dwie przyjaciółki i narzeczonego jednej z nich. Historia kręci się wokół tego, że samotna przyjaciółka jest zakochana w nieswoim narzeczonym. A narzeczony jej przyjaciółki też jednak woli ją od swojej dotychczasowej narzeczonej. I przez cały film dostajemy historię usprawiedliwień. Zewsząd wynika, że ten sekretny romans jest usprawiedliwiony, bo zdradzana przyjaciółka jest wredną zołzą. Można więc robić takie rzeczy za jej plecami, bo ona jest złośliwa, egocentryczna i wiecznie wymagająca uwagi. I bardzo mnie denerwuje takie usprawiedliwianie zachowań w komediach romantycznych i pokazywanie, że liczy się tylko miłość, choćby po trupach i bez szacunku dla innych. Ten schemat przewija się w co drugiej amerykańskiej komedii romantycznej. Na szczęście – w Bridget Jones 3 tego zabrakło. Nie ma faworyzowania bohaterów w imię miłości. Każdemu z nich zdarzają się lepsze i gorsze chwile, lepsze i gorsze decyzje. I właśnie to moim zdaniem w dużej mierze stanowi o sile tego filmu.
Poza mądrością, są dwie rzeczy, które zdecydowanie wyróżniają Bridget Jones 3…
Cudowne poczucie humoru
Nie wiem, na ile jest to wyznacznik, ale podczas seansu w kinie ze śmiechu zwijało się 99% widowni. Były owacje, były okrzyki dopingu i histeryczne salwy śmiechu. Mój tata, dość oszczędny w emocjach, zdradził, że popłakał się ze śmiechu w czasie filmu. Bridget Jones 3 trafia do bardzo różnych pokoleń. A przez to, że przez cały film serwuje nam rozrywkę z życia wziętą, to człowiek co i rusz myśli sobie: cholera, to jak ja.
fot. Entertainment weeklyChemia między aktorami
Bardzo się cieszę, że Patrick Dempsey wreszcie postanowił dokonać żywota w Grey’s Anatomy i zacząć grać w czymś innym niż ta chirurgiczna Dynastia. To nie jest wybitny aktor, ale doskonale sprawdza się w wątkach romantyczno-komediowych. Ma ten rodzaj spojrzenia, za którym niejedna z podążyłaby bez zastanowienia i kiedy z ekranu płyną zapewnienia uczuć, to można poczuć, że to było skierowane właśnie do mnie. Poza tym doskonale wypada z powściągliwym duecie z Colinem Firthem, czyli Markiem Darcym. Wątek rywalizacji obu mężczyzn jest doskonały, zwłaszcza podczas wizyt w szkole rodzenia (o czym przekonacie się już sami). Również Emma Thompson w roli lekarki Bridget jest rewelacyjna – zgryźliwa, z mało subtelnym poczuciem humoru i poczuciem, że nic już jej w życiu nie jest w stanie zdziwić. Ginekolog doskonała!
Jeśli to wszystko, co powyżej, jeszcze Was nie przekonało, to dodam tylko, że film ma cudowną funkcję terapeutyczną. Weszłam do kina z bólem brzucha ze stresu i kilkoma problemami, które nijak nie chciały z głowy wyjść, wyszłam po 1,5 godziny zrelaksowana i w świetnym humorze.
Artykuł Wszystkie jesteśmy Bridget Jones! pochodzi z serwisu Blog lifestylowy - olgaplaza.pl.