Sobota, idę sobie spokojnie po schodach na zajęcia - co mi się mogło przydarzyć? Oczywiście wyłożyłam się jak długa, cud, że nosa nie rozbiłam. Wstałam, otrzepałam się i idę dalej. Tak na marginesie, żadnej reakcji osób idących obok, popatrzyli z politowaniem i nie zatrzymując się szli dalej.
Ten sam dzień, 2 godziny później. Na stoliku postawiłam butelkę z wodą, gazowaną, ale stała co najmniej 90 minut przed otwarciem. Odkręciłam, zalałam się cała razem z notatkami.
Dalej mamy sobotę, popołudnie. Piekę ciasto - banalne, na jogurcie, nie ma prawa się nie udać. Zakalec wszech czasów.
Poniedziałek. Ubieram się rano do pracy - wkładam spodnie - zamek trzask (żeby nie było, nie utyłam). Ubieram drugie spodnie - zamek trzask. Ubrałam spódnicę.
Wtorek. Do pracy dojeżdżam rowerem. O 16 zamykam biuro, biorę rower, a tam kapeć, felga wygięta. Do domu wróciłam spacerkiem.
Środa. Miałam nadzieję, że jedyne, co mi się przytrafiło tego dnia to oczko w rajstopach. Ale nie. Godzina 18, rozpalam w centralnym, a dym zamiast do komina z całą okazałością leci na mnie. Nic nie widać. Godzinę wietrzyłam kotłownię - wiatrak to coś, co w kotłowni jest niezbędne.
Czwartek. Idę do pracy, otwieram zamek - kluczem przejechałam sobie po palcu wskazującym. Dobrze, że obok jest apteka - woda utleniona i plaster. A dzień się jeszcze nie skończył. Boję się do samochodu wsiadać.
Pozdrowienia z Pecholandii