Od kiedy dowiedziałam się, że będziemy mieć drugie dziecko, wiedziałam, że w kwestii przestrzeni są dwa wyjścia: albo zdążymy przenieść się do większego mieszkania (tym samym na starcie fundując córci własny pokój), albo urządzimy jej - przynajmniej na początek - kącik w dużym pokoju, obok nas.
Pokój Małego Johna na ten moment jest kompletny, tj. każdy kąt został wykorzystany i wolnych powierzchni na dobrą sprawę brak. Próby wprowadzenia tam noworodka skończyłyby się na upartym - a przez to nie do końca szczęśliwym - upychaniu mebli czy zabawek.
Skoro, przynajmniej na początku, mała Marion i tak potrzebuje opieki przez całą dobę, nie widziałam najmniejszego sensu w odbieraniu synowi jego królestwa. Sytuacja rodzinna i tak zmieniła się u nas diametralnie, nie chciałam więc mu dokładać; wystarczy, że młodsza siostra zabrała część uwagi rodziców, nie musiała dodatkowo odbierać części życiowej powierzchni.
Poza tym... Przy drugim dziecku zrobiłam się pewnego rodzaju minimalistką... Łóżeczko? A po co od razu łóżeczko! Kołyska, kosz Mojżesza - nad łóżeczkiem pomyśli się potem. Przewijak-mebel? Ale po co, tylko miejsce będzie zajmował, a tego w nadmiarze nie mamy... Kupiłam przewijak przenośny, materiałowy, na guzik. Gdy potrzeba - rozkładam go na kanapie, u lekarza, w gościach i mogę prowadzić wojnę z bronią biologiczną! Stojak na wanienkę i rozkładanie się z nią co wieczór? Co za marnotrawienie przestrzeni i dokładanie sobie roboty! Umywalka na ten moment zupełnie nam wystarcza!
Kącik Małej Marion usytuowany w dużym pokoju nie przypomina więc typowych kącików noworodkowych. Zabawek nie ma tu prawie wcale (bo i na razie w ogóle nie są potrzebne), są tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Kocyki, z których aktualnie korzystamy, przy kanapie (w nocy łóżku) torba z przybornikiem-kosmetyczką i przewijakiem, z poduszek jedynie
Tweeddy, która służy mojemu kręgosłupowi w trakcie karmienia córki. Mogłabym oczywiście powyciągać
śpiącą Lunę czy inne poduszki dla małej, tu i ówdzie rzucić maskotkę czy lalę, na półkach poustawiać księżniczkowe figurki od Djeco, ale... po co? Swoimi zakupami czy tworami zdążę się jeszcze pochwalić, nie ma potrzeby prezentować ich tu na siłę. Jedynie
sznur "cottonków" przywędrował wraz z koszem Mojżesza do dużego pokoju, by zamieszkać tam wraz z nowym członkiem rodziny.
Stan prezentowany poniżej to stan codzienny, bez specjalnego sprzątania, ozdabiania... Szykowania sesji zdjęciowej. Czyli podobno tak, jak czytelnicy chcieliby widzieć świat blogerów: naturalnie, bez kłamliwego upiększania. Naga rzeczywistość!
Małej Lady Marion pilnuje nie byle kto, ale sam Obi Wan Kenobi! (Niech moc czuwa!)
Drugą część przestrzeni, którą mała Marion zajmuje najczęściej, stanowi kanapa. Poduszki i koce są tu koniecznością - pierwsze wspierają mnie podczas karmienia, drugimi otulam to siebie, to małą.
Gdy wróciłam z córką ze szpitala, czekała na mnie brązowa paczuszka z niedźwiedzią mordką. W środku znalazłam trzeci numer
magazynu "Fathers" i płócienną torbę (prezent dla prenumeratorów), do której od razu powędrowały przwijak, tetry i kosmetyczka z kosmetykami i pieluszkami małej. Gdy tylko Marion zasnęła, a Mały John zajął się zabawą z tatą, ja - otulona kocem i z herbatą w ręce - oddałam się lekturze. Rodzicielstwo oczami ojców? Inspirujące!
A gdy zapada zmrok...