Kiedy Wydawnictwo PUBLICAT poprosiło mnie o napisanie recenzji książki „Kuchnia dla biegaczy – siła z roślin” autorstwa Violetty Domaradzkiej, Roberta Zakrzewskiego i Damiana Parola, pomyślałam sobie: okej, przejrzę i napiszę. Gdy wzięłam ją jednak do ręki, okazało się, że zamiast tylko przejrzeć, przeszłam od razu do lektury, od której nie mogłam się oderwać. Zamiast planowanej godziny na napisanie swojej opinii, książkę przeglądałam i czytałam pół dnia. Przysięgam, dawno nie byłam czymś równie mocno zafascynowana.
Pierwsze, co wpada w oko to zdjęcia. Piękne, idealnie nieidealne zdjęcia. Bez silenia się na jakąś doskonałą doskonałość. I właśnie to jest w niej doskonałe! Przeglądając książkę natrafiłam na zdjęcie, gdzie zupa znajduje się w wyszczerbionym rondlu. Ciężko o lepszą autentyczność? Żadnego fotoszopa! Bo cała ta książka jest prawdziwa. Napisana z sercem przez biegaczy stosujących od długiego czasu dietę roślinną. Autorzy pokazują, że na diecie składającej się z, jakby to powiedział mój tata, samych korzonków, można nie tylko przeżyć, ale i doskonale biegać. Co ważne jednak, nikt tu nikogo nie namawia do porzucenia ani mięsa, ani produktów odzwierzęcych. To tylko wskazówka, jak można jeść i żyć inaczej, czyli właśnie tak, jak pokazują autorzy. A najciekawsze w niej jest to, że nawet mięsożercy znajdą tu przepisy, które z pewnością mogą zaimplementować do własnej kuchni. Jest w niej wiele połączeń, na które i ja miałam ochotę, ale jeszcze nie doszłam, z czym mogłyby stanowić doskonały duet, trio czy kwartet. Dlatego sama z pewnością skorzystam z podpowiedzi zawartych w przepisach. Produkty, z których skomponowano potrawy są mi w większości doskonale znane, ale już o trafionych połączeniach tych produktów tego samego powiedzieć nie mogę. Zatem instrukcję obsługi już mam, a Wy – fani Kuchni Biegacza, możecie się teraz spodziewać wielu nowych eksperymentów kulinarnych, dzięki którym bieganie będzie jeszcze lepsze, a jedzenie ciekawsze.
Naprawdę nie miałam pojęcia, że książka tak wciąga. Poszukując spisu treści natrafiłam na desery, które tak mnie pochłonęły, że zapomniałam, czego szukałam. Zresztą nawet bez spisu treści przepisy byłoby łatwo odnaleźć, bo podzielone są według kategorii posiłków: pierwsze i drugie śniadania, zupy, sałatki, dania główne, desery oraz wygodne i przydatne „patenty” na napoje, pasty czy energetyczne przekąski. Dla entuzjastów cyferek też się coś w niej znajdzie, bo każdy przepis opatrzony jest informacją o procentowej zawartości białka, tłuszczów i węglowodanów, a także o wartości kalorycznej. I mały teścik dla tych, którzy z tablicą Mendelejewa nie byli za pan brat. Prócz wspomnianych wartości, znajdziemy oznaczenia pierwiastków (minerałów) w nich występujących. Może warto więc przypomnieć sobie, że K to potas, Fe – żelazo, a Zn to cynk. Żartuję! O to też autorzy zadbali. Znajdziecie tabelkę z oznaczeniem, w której potrawie są poszczególne minerały, czy też bogactwo białka, węglowodanów albo kwasów omega-3.
Chociaż nie jestem fanką weganizmu, to jako prawie wegetarianka (prawie, bo od czasu do czasu zdarza mi się spożyć jakieś niewielkie ilości mięsa) jestem pewna, że skorzystam z bardzo wielu przepisów, przygotowując z nich potrawy według podanych wskazówek, albo jako inspiracja dla własnych wariacji kulinarnych. Więc jeśli ktoś, tak jak ja, lubi eksperymenty w kuchni, to ta książka jest właśnie dla niego. Jeśli ktoś nie przepada za mięsem – w książce znajdzie cały wachlarz zamienników i inspiracji. Jeśli ktoś chciałby przejść na dietę wegańską, a nie wie jak zacząć – powinien ją sobie kupić. Początkujący weganie dowiedzą się, które produkty w diecie wegańskiej są jej podstawą, a które tylko uzupełnieniem. Co warto łączyć, dlaczego i jak. To swego rodzaju katechizm nie tylko dla weganina. A tą książką, nawet posiadacze dwóch lewych rąk odnajdą się w kuchni. Wystarczy rano otworzyć ją na dziale Śniadanie, a popołudniu wybrać Dania główne.
Właśnie przeczytałam tę napisaną przeze mnie recenzję i stwierdzam, że przez cały czas pieję z zachwytu nad książką. Ale z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że każde wypowiedziane i napisane przeze mnie słowo to w 100% prawda. Nie mogę się doczekać, aż będę z niej gotować. Na pierwszy ogień była u mnie zupa dyniowa z fasolą (na zdjęciu powyżej, a mój zmodyfikowany, a jakże!, przepis już wkrótce na blogu), a w planach jest bananowa (do tej pory moja jedyna próba nie należała do udanych), chilli con tofu, burgery z burakami oraz polenta z bakaliami. Szczerze mówiąc nie do końca wiem, na co, w tym gąszczu świetnych przepisów, mam się zdecydować. Ale jednego jestem pewna. Jak sama napiszę kiedyś książkę kucharską to chciałabym, aby była właśnie taka jak ta.