Motto: „Nikt nigdy nie będzie bardziej zainteresowany twoim zdrowiem umysłowym i fizycznym niż ty sam”.
Nora Gedgaudas, „Pierwotne ciało, pierwotny umysł” (2014), str. 281.
Zawód lekarza jest zdecydowanie jednym z najtrudniejszych, jakie istnieją: sześć lat bardzo wymagających studiów, a później kolejne długie lata specjalizacji… To jednak dopiero początek: życie lekarza pociąga za sobą obowiązek nieustającej edukacji. Żadna gałąź nauki nie rozwija się tak prężnie jak medycyna. A jakby tego było mało, wszyscy doktorzy składają przysięgę, poprzez którą zobowiązują się do przestrzegania surowej etyki swojego zawodu… Dlatego bardzo doceniam lekarzy i szanuję ich wiedzę. Tyle że specjalista specjaliście nierówny…
Poznałam w życiu kilku naprawdę wspaniałych lekarzy. Szkoda, że tak niewielu! Znacznie częściej trafiałam na osoby niemal zupełnie nie zasługujące na to szlachetne miano. Wiele razy doznałam bolesnych skutków ich błędów i zaniedbań, które wpłynęły znacząco na moje zdrowie i życie. Przez długie lata narastała we mnie niechęć do wszystkich osób z tytułem „lek. med.”: nie dość, że lekarze nie potrafili mi pomóc, to niejednokrotnie szkodzili! Na szczęście dziś wykazuję większą wyrozumiałość i zrozumienie. Sądzę, że dojrzałam na tyle, by obiektywnie opisać historię moich chorób. Mam nadzieję, że okaże się ona dla Was użyteczna.
Lekarze pierwszego kontaktu
Lekarze pierwszego kontaktu są zdecydowanie niedoceniani, a przecież tak wiele od nich zależy! Mylnie postawiona diagnoza może kosztować pacjenta wiele cennego czasu i zdrowia.
Obecnie bardzo rzadko korzystam z porad lekarza POZ, gdyż praktycznie nie choruję – z wyjątkiem mojego chronicznego Hashimoto, oczywiście. Nie zawsze jednak tak było. Gdy miałam siedem lat, w mojej szkole zapanowała epidemia świnki. Pewnego poniedziałkowego ranka mama doszukała się u mnie pierwszych niepokojących objawów. Udaliśmy się do pediatry, który świnki nie stwierdził i zalecił powrót do szkoły. Po tygodniu nastąpiły komplikacje: gorączka powyżej 40 stopni, ból głowy… Rodzice zawieźli mnie do szpitala. Była noc i bardzo się bałam. Okazało się, że konieczne jest pobranie płynu mózgowo-rdzeniowego. Krzyczałam i płakałam, aż pielęgniarki musiały mnie znieczulić, by dokonać tego bolesnego zabiegu. Następnego ranka postawiono mi diagnozę: komplikacje po śwince, zapalenie opon mózgowych. Dwa tygodnie przeleżałam w szpitalu. Podobno było ze mną bardzo, bardzo źle.
Choroba pociągnęła za sobą długofalowe skutki. Przerwałam naukę w pierwszej klasie na ponad dwa miesiące, a uczyliśmy się czytania, pisania i liczenia! Powrót do szkoły był niezwykle trudny i stresujący. A jakby tego było mało, zapalenie opon mózgowych znacznie osłabiło moją odporność i zaczęły się nieustające choroby: przeziębienia, angina… Lekarze przepisywali mi coraz to nowsze antybiotyki. Mój stan się pogarszał. W przypływie rozpaczy rodzice zabrali mnie do homeopatki. Dzięki małym kuleczkom wyzdrowiałam w ciągu trzech dni i od tego momentu chorowałam znacznie rzadziej. Niemniej jednak jestem pewna, że zapalenie opon mózgowych oraz ciągłe przeziębienia dały początek mojej chorobie autoimmunologicznej.
Kto wie, może gdyby nie mylna diagnoza pediatry, spokojnie przechorowałabym świnkę i dziś nie pisałabym tego bloga, lub pisałabym z perspektywy osoby zupełnie zdrowej… Niedawno, po wielu latach, dowiedziałam się, że ów pediatra popełnił inne, często niezwykle tragiczne błędy i w końcu pacjenci wymusili przeniesienie go do innej przychodni. Zanim to jednak nastąpiło, doktor K. zdążył jeszcze skierować mnie do endokrynologa. Miałam wtedy około jedenastu lat.
Endokrynolodzy
Endokrynolog dziecięca, która leczyła mnie przez ponad dwa lata, była jasnowidzem. Nie wykonywała mi żadnych badań krwi, a stan mojej tarczycy oceniała na podstawie… dotykania mojej szyi dłońmi. Zapisała mi oczywiście tabletki, które zażywałam niechętnie. Nie czułam się chora, a nikt nie wyjaśnił mi, po co w ogóle mam je przyjmować.
Okres dojrzewania przyniósł zaburzenia hormonalne o nieznanym podłożu. Ponoć wszystko z czasem miało się unormować… Trafiałam na różnych lekarzy. Bardzo żywo pamiętam dość znaną w moim mieście ginekolog-endokrynolog, usiłującą mi wmówić zespół policystycznych jajników. Oczywiście nikt nie zlecił mi dokładnych badań krwi. Co jakiś czas lekarze podwyższali mi dawkę Euthyroxu, który zażywałam z różną regularnością.
W wieku lat 20 udałam się do jednego z najsłynniejszych endokrynologów w moim mieście. Zlecił mi szerszą diagnostykę: przeciwciała anty-TPO i anty-TG. Gdy zobaczyłam rezultat, przeraziłam się. Norma wynosiła 35, a mój wynik oscylował wokół 850! Zaczęłam wtedy czytać na temat Hashimoto, jednak uznałam, że ten problem mnie nie dotyczy. Leczenie się nie zmieniło, wciąż dostawałam tylko Euthyrox, a lekarze nie wydali się przejęci moim rekordowym anty-TPO.
Gdy miałam 22 lata, skierowano mnie na gruntowne badania w szpitalu. Po raz pierwszy w życiu oznaczono mi stężenie witaminy D we krwi! Wynosiło… 12. I to po wakacjach. Do tego oczywiście TSH przekroczyło normę, więc dawka Eythyroxu znów poszła do góry.
Rok później nastąpił u mnie rzut Hashimoto, spowodowany przede wszystkim chronicznym stresem i złą dietą. Nie wiedziałam wówczas, skąd wzięło się moje tragiczne samopoczucie. Odwiedziłam kilku lekarzy, aż w końcu udałam się ponownie do wspomnianego już słynnego profesora. Zdiagnozował u mnie Hashimoto i zalecił podwyższenie dawki syntetycznego hormonu. Uznałam jednak, że to mi nie pomoże i zaczęłam czytać na temat znaczenia diety w chorobach autoimmunologicznych. Opowiadałam Wam już kiedyś o tym – zerknijcie [tutaj] i [tutaj].
Żaden z endokrynologów nigdy nie zalecił mi zmiany sposobu odżywiania. Żaden nie wspomniał o skutkach nietolerancji glutenu i mleka oraz o nieszczelności jelit. Przez dziesięć lat nikt nie zasugerował mi badania przeciwciał. Co ciekawe, leczyłam się zarówno w ramach NFZ-u, jak i prywatnie, i nie zauważyłam dużej różnicy w jakości świadczonych usług – może z wyjątkiem tego, że niektórzy lekarze z niepaństwowych ośrodków bywali bardziej uprzejmi i poświęcali mi nieco więcej uwagi. Obecnie korzystam z usług lekarzy NFZ-u. Niekiedy zlecają mi część badań, więc mogę zaoszczędzić trochę pieniędzy. Niemniej jednak wizyta przypada co pół roku, a ostatnio lekarka zaleciła mi zgłosić się za rok. To chyba dobrze, bo najwidoczniej nie jestem zbyt poważnie chora…
Więcej na temat endokrynologów przeczytacie [tutaj] i [tutaj].
Każdy endokrynolog, którego odwiedziłam, mnie rozczarował. Obyście Wy mieli więcej szczęścia!
Gastrolodzy
Przez większość życia dolegały mi najróżniejsze dolegliwości trawienne: gazy, wzdęcia, zaparcia… Oczywiście w żaden sposób nie wiązałam tego z niedoczynnością tarczycy i (niezdiagnozowanym wówczas) Hashimoto. Uznałam, że tak musi być, że to normalne.
Tuż po maturze postanowiłam zająć się moim problemem. Odwiedziłam trzech gastrologów. Pierwszy z nich zadał mi kilka pytań i natychmiast stwierdził zespół jelita drażliwego. Jasnowidz! Jestem pełna podziwu dla lekarzy, ośmielających się zdiagnozować pacjenta bez kompletu badań… Pan doktor zapisał mi tabletki w cenie trzydziestu złotych za opakowanie. Miałam nadzieję, że przyniosą mi ulgę. Oczywiście nie pomogły.
Kolejny gastrolog powiedział mi, że każdy człowiek produkuje gazy i żebym się nie przejmowała. Hm…
W końcu postanowiłam poszukać pomocy w prywatnej służbie zdrowia. Gdy opowiedziałam lekarzowi o moich problemach z gazami, ten rzekł: „Ma pani problemy z prykaniem?!” i się zaśmiał. Poczułam się upokorzona. Ów gastrolog wykonał mi jeszcze usg jamy brzusznej i oczywiście nie stwierdził żadnych nieprawidłowości.
Zniechęcona, zaprzestałam poszukiwań. I wtedy zdarzył się cud! Rok później udałam się do pewnego gastrologa-endokrynologa, który zalecił mi badanie na pasożyty. Eureka! To pasożyty są przyczyną moich dolegliwości! Po terapii odczułam ulgę, choć i tak nie było jeszcze idealnie. Dopiero zmiana sposobu odżywiania znacząco poprawiła mój stan.
Jestem głęboko zawiedziona gastrologami. Żaden z nich nigdy nie zapytał mnie o dietę, ani nie zalecił jej zmiany. Żaden nie wspomniał o testach na nietolerancje pokarmowe. Żaden nie zastanowił się, czy przypadkiem nie dręczy mnie jakiś pasożyt… Do wszystkiego musiałam dojść sama. Boję się pomyśleć, co dziś działoby się ze mną, gdyby nie moja wrodzona dociekliwość i zainteresowanie własnym zdrowiem…
To wprost nie do uwierzenia, że żaden gastrolog nie zasugerował mi diety! A przecież zdrowie zaczyna się od jelit…
Podsumowanie
Sytuacja polskich lekarzy jest beznadziejna. Brakuje pieniędzy na dokładną diagnostykę. Każdemu pacjentowi mogą poświęcić dziesięć, maksymalnie piętnaście minut. Długie godziny spędzają w pracy. A przecież większość z nich ma do wychowania dzieci… I jak tu znaleźć czas na edukację i zagłębianie się w najnowsze badania naukowe?
Nie chcę nikogo usprawiedliwiać, gdyż zła kondycja polskiej służby zdrowia to problem złożony. Głównym winowajcą jest z całą pewnością system, w którym zupełnie nie dba się o zapobieganie chorobom, przez co później wydatki mnożą się w zastraszającym tempie. Musimy jednak pamiętać, że niedoskonałości systemu nie wyjaśniają niewiedzy lekarzy. Często odnoszę wrażenie, że dość liczna grupa specjalistów zaniedbała naukę, sądząc, że wiedza zdobyta w trakcie studiów w zupełności wystarczy. Boli mnie to jako pacjenta i jako osobę żywo zainteresowaną najnowszymi odkryciami medycznymi. Kolejnym problemem jest bagatelizowanie przez lekarzy znaczenia diety. Czyżbyśmy nagle przestali być tym, co jemy?… Jestem absolutnie pewna, że odpowiedni sposób żywienia wykluczający rafinowany cukier, produkty wysoko przetworzone, tłuszcze trans i (w wielu wypadkach) gluten oraz nabiał może zdziałać cuda.
Każdy z nas popełnia błędy i jest to zupełnie naturalne. Trzeba jednak pamiętać, że pomyłki lekarza niosą ze sobą znacznie poważniejsze konsekwencje niż błędy piekarzy, hydraulików, czy szewców… Zły szewc zniszczy ci tylko buty, natomiast zły lekarz zniszczy ci zdrowie, a nawet życie. Dlatego przestrzegam Was przed zbyt ufnym podejściem do osób legitymujących się tytułem „lek. med.”. W razie jakichkolwiek wątpliwości – skonsultujcie się z innym fachowcem. Internet także może okazać się niezwykle pomocny, chociaż do niektórych porad należy podejść z dużą dozą ostrożności. Mam jednak nadzieję, że blogi takie jak mój pomogą Wam w uzyskaniu diagnozy i stopniowym powracaniu do zdrowia. Ponadto bardzo się cieszę, że pacjenci powoli przejmują inicjatywę i zaczynają upominać się o swoje prawa. Dlatego chętnie dołączyłam się do inicjatywy „Głodni zmian”, dzięki której nasi najmłodsi obywatele mają szansę zyskać bezpłatną opiekę dietetyków [źródło]. Jeśli podoba Wam się ten pomysł, przyłączcie się i podpiszcie petycję [tutaj]! Zajmie to tylko chwilkę!
Trzymajcie się zdrowo!
P.S. Celem powyższego artykułu nie jest zniechęcanie Was do wizyt u lekarzy. Zachęcam jedynie do dociekliwości i poszukiwań.
P.S. 2 A jeśli macie wolną chwilkę, opiszcie historię swojej choroby w komentarzach. Być może Wasze słowa uratują komuś zdrowie lub życie…