Kilka dni temu byłam (byliśmy) na jednodniowej wycieczce w Łodzi. Mieszkałam kiedyś w tym mieście przez cztery lata, po czym uciekłam, mając w głowie niezbyt dobre skojarzenia. Od tamtej pory w moim życiu zmieniło się dosłownie wszystko. Po ponad pięciu latach przerwy chodziłam po łódzkich ulicach i włączały mi się pozytywne wspomnienia. No i gromadziły zupełnie nowe.
Oto fotorelacja z podróży.
Od mojej ostatniej wizyty w Łodzi pałac Akademii Muzycznej pozbył się farby w kolorze polska brzoskwinka i pięknieje. W dodatku obok niego stoi całkiem nowy budynek, do którego jednak wolałam nie wchodzić przed godziną 14:00, a po 14:00 nie miałam na to czasu. W starym budynku niejedno widziałam, niejedno przeżyłam i niejednego się nauczyłam.
Pewne rzeczy jednak się w Łodzi nie zmieniły. Ten pałacyk nadal stoi niezagospodarowany wśród coraz bardziej gęstych chaszczy.
Za to tutaj się pozmieniało. Kiedyś wsiadałam tu do tramwaju, który wiózł mnie do akademika. Kiedyś stało tu więcej budynków.
Ulica Legionów. W tej bramie znajduje się mieszkanie, które okupowałam wraz z wiolonczelistkami. W oknie mojego pokoju nie było szyby. 13 stopni. Węgielek do sziszy gasł z zimna, zanim zdążyłam go donieść z kuchni do pokoju. Tanio było.
Podwórka na Legionów ciąg dalszy. Codziennie popołudniu stukała tędy obcasami sąsiadka, która, po dojściu do kamienicznej studni, wrzeszczała "Aśkaaaaa! Spuść mi psaaaa!". I Aśka spuszczała.
Park Śledzia.
Pomnik sera. Zegar słoneczny w Parku Śledzia.
Nie wiem czemu, ale to miejsce bardzo lubię.
A tego nie lubię.
Manufaktura. Zjedliśmy w niej śniadanie z supermarketu i wypiliśmy kawę, po czym urządziliśmy sobie mikro keszobranie.
Maskowanie powyższej skrzynki jest genialne. Szkoda tylko, że z powodu korozji nie udało się jej otworzyć.
W Manufakturze warto pójść do Eksperymentarium. A najlepiej pójść tam z kimś, kto wie dlaczego magnes wzdłuż rury spada powoli i dlaczego ciecz wewnątrz kręcącego się cylindra robi lej i jaki jest wzór na pracę i jak działa busola.
W Eksperymentarium jest stolik z siedmioma stanowiskami do rozwiązywania logicznych łamigłówek. Na powyższym zdjęciu widać klocki, z których miałam ułożyć kostkę (widoczną w opisie zadania, w tle), ale jak zwykle wyszedł mi żółw.
Po świetnej zabawie z nauką odwiedziliśmy Muzeum Fabryki, gdzie załapaliśmy się na genialnego przewodnika. Akurat oprowadzał po muzeum dzieci z podstawówki (mój poziom wiedzy historycznej jest podobny do ich, pewnie dlatego mi się podobało :D)
Ulica Piotrkowska. W drodze do Niebostanu.
W szponach sexu.
A to my. W Niebostanie. W koszach zakupowych.
Niebostan. Piotrkowska 17, w bramie. Grillowane tofu w bułce. Grillowana bagietka ze szpinakiem i oliwkami. Jedzenie ratujące życie.
Poszliśmy na Narutowicza, bo słyszałam, że Hotelu Centrum już nie ma. Widok tej ruiny był zarówno przerażający, jak i fascynujący. Niestety nic na naszych oczach nie chciało samoistnie odpaść.
Jednak są w tym mieście jakieś kolory. Wspaniały Artur Rubinstein obok Pewexu.
W drodze na frytki na Struga dorwałam w końcu czekoladę z masłem orzechowym. W końcu. W końcu.
Frytki na Struga polecone przez Magdę z I can't believe it's vegan. Rzeczywiście dobre. Rzeczywiście tłuste. W menu wegańskie sosy oznaczone wegańskim znaczkiem.
Spędziłam w Łodzi nieco ponad 12 godzin na chodzeniu, doglądaniu, kupowaniu, jedzeniu, wspominaniu i opowiadaniu. Nigdy nie sądziłam, że powrót do miasta, z którego kiedyś wiałam, będzie tak miły.
Przeszliśmy wspólnie z moim towarzyszem mnóstwo kilometrów. Bawiliśmy się świetnie, wróciliśmy bardzo zmęczeni, ale zadowoleni i z planami na dalsze podróże. :)