W ostatnim wpisie, chwaliłam się, że na swoje pięć minut w moim życiu czeka maska na tkaninie Marion Japoński Rytuał. Kilka dni temu jej użyłam i bardzo się cieszę, że zdecydowałam się ją wypróbować. Dzięki temu że ją kupiłam, teraz już wiem jak maski w płachcie NIE powinny wyglądać i jakie Nie powinny być.
Przede wszystkim tkanina jest zupełnie inna, jest sztywna, ciężko ją dopasować. Wręcz nie da się jej w wygodny sposób ułożyć na twarzy. Esencja, którą maska jest nasączona jest całkowicie płynna, nie ma formy żelu, do czego przyzwyczaiły mnie np. maski z Lomi Lomi, lub wszystkie inne, których do tej pory używałam.
Kolejny minus jest taki, że ilość serum jaką nasączono te maski jest dość zabawna. Nie ma szans posmarować nawet szyi, a co dopiero dekolt.
Producent zaleca trzymanie maski dziesięć minut, ja wytrzymałam pięć. Po pięciu minutach pieczenie powodowało taki dyskomfort, że zwyczajnie ją zdjęłam.
Ostatnia negatywna rzecz to zapach. Może i jest ok, ale ja spodziewałam się cudów, kwiat wiśni pachnie pięknie, a ta maseczka zwyczajnie.
Po ściągnięciu serum dość szybko się wchłania i to całkowicie. Podrażnienia jakie miałam na twarzy zostały odrobinę złagodzone. Ale nawilżenie jakie uzyskałam nie utrzymało się nawet do rana ( a maskę kładłam koło pierwszej w nocy).
Jeśli o mnie chodzi nie wrócę do tego produktu. Kupiłam od razu dwie maseczki, jedna z nich jest da mamy, jak sprawdzi i będzie miała coś ciekawego do powiedzenia, to na pewno się tym utaj podzielę.