(zdjęcie: Jaga.Kraupe)
To miał być czas, w którym to podzielę się z Wami wieścią o mojej super formie, a wręcz zaleję Was uwielbieniem dla swej nienagannej postawy i rzeźbie rodem z ...z .... z czegokolwiek. Prawda jednak zawsze wypłynie i fakt jest jeden, że aby wrzucić dziś zdjęcie tyłem, które znajdziecie w tym tekście, musiałam je przeciąć wpół, bo z moich bioder mimo całego trudu, nadal wylewa się tłusta, żenująca maź.
Mogłabym się teraz rozpłakać, bądź ukrzyżować ( tym bardziej, że hycający do nas zajączek, to raczej sprzyjająca okoliczność ), ewentualnie usprawiedliwić się trochę bezsensownymi argumentami, jakimi czasami zalewacie mnie w mailach w stylu "chciałabym się ruszać, ALE" ( i tu im bardziej fachowe nazewnictwo, tym bardziej durny argument ), no ale, ale odpuszczę sobie chyba.
Fakt jest taki, że byłam pewna (!!!), że przez zimę zrobię formę życia. Będę biegać tak mocno, tak bardzo i tak szybko, że na wiosnę półmaraton przelecę prawie niczym światło, a na siłowni wyrzeźbię się tak, że podglądający mnie z naprzeciwka sąsiedzi, posikają się z zazdrości.
Niestety, zaczęło się niezbyt kolorowo, bo po okresie dwóch tygodni odpoczynku od biegów, jakie należały mi się po całym sezonie, na następne trzy zachorowałam na tyle, że nawet mój tata ( największy zaraz po mnie przeciwnik służby zdrowia ) powiedział: "powinnaś iść do lekarza". Choroba była oczywiście moją winą - w końcu "mogę się chyba spotkać z fajnym facetem, mimo iż jest chory, przecież jak na mnie chuchnie to się nie pochoruję, a co sobie pobędę w dobrym towarzystwie to moje". Oh głupia. Później było tylko gorzej, bo od wiecznego nadrabiania zaległości i oglądania walk bokserskich po nocach, nabawiłam się prawdziwej bezsenności, która doprowadziła mnie do skrajnego wyczerpania ( no dobrze, trochę się tu wyprztykuję i mówię jaka ze mnie bidula, ale niech będzie, raz nie zawsze, a kto lepiej zorientowany, ten wie, że moja bezsenność naprawdę była zjawiskowa i fakt, że nie wylądowałam w szpitalu, choćby psychiatrycznym, jest cudem nad cudami ;)). W kulminacyjnym momencie przebiegnięcie pięciu kilometrów bez poczucia, że oto zdycham tu i teraz, było praktycznie niemożliwe. Wracałam zziajana, niewyspana i byłam absolutnie wiecznie zmęczona, przez co odpuszczałam nagminnie treningi, co przyznaję z biciem się w pierś.
Jak wiadomo, Marta jest uparta, powiedziałam więc "a co mi tam, nie odpuszczę" i dopingowana przez cały świat i rzeszę naprawdę super ludzi, którzy mnie otaczają, postanowiłam, że znów spróbuję. Narzuciłam sobie rygor siedmiu treningów tygodniowo i.. i.. i... i oto jestem. Cztery dni biegu według planu, trzy dni na treningach w klubie. Nic z tego, formy nie nadrobię ani nie zrobię, ale..
W tym tygodniu na zaprzyjaźnionym profilu, który wszystkim polecam -
facebook.com/MarcinBiegaa - natrafiłam na wpis, który przypomniał mi o tym, po co właściwie zaczęłam trenować. Nagle uświadomiłam sobie coś, o czym już powoli zapominałam, mianowicie że bieganie i treningi i wszystko to, co się z tym wiązało, miało być dla mnie tylko i wyłącznie PRZYJEMNOŚCIĄ. To czy przebiegnę półmaraton w trzy godziny czy półtorej niczego w moim życiu nie zmieni. Jeśli będę chciała cieszyć się bieganiem ( tak jak w poprzednim roku ), to absolutnie KAŻDY wynik mnie zadowoli. Pamiętam, że gdy rok temu wzięłam się za siebie; zaczęłam biegać, trenować, lepiej jeść, chodzić na siłownię, ograniczać słodycze itd., to właśnie o tym marzyłam - o tym, by przebiec półmaraton. Po prostu przebiec, uśmiechnięta i szczęśliwa. Nie mam w sobie genu rywalizacji, właściwie zwisa mi to czy ktoś jest ode mnie lepszy czy gorszy, bo i tak nauczyłam się żyć ze sobą w zgodzie, co się najlepiej przekłada na powodzenie na różnych płaszczyznach życia. Nie wiem tylko dlaczego chciałam się ścigać sama ze sobą. Owszem, jestem ambitna, czasem może za bardzo, przez co chcę sobie udowodnić jaka to jestem super, ale... Czy fakt, że przebiegnę półmaraton 20 minut szybciej sprawi, że będę się bardziej kochać? No chyba jednak nie.
Nigdy nie będę drugą Ewą Chodakowską, ani też Sylwią Szostak, choć obydwie mają ciała, które ja chciałabym mieć. Nie będę super biegaczem, ani też nie pozbędę się raz na zawsze cellulitu. Nie przestanę jeść słodyczy, nie porzucę glutenu ( choć naprawdę ZAWSZE, gdy oglądam Mauricza, to jest mi smutno, że On tak ładnie mówi, a ja tak ładnie nie potrafię się zastosować do jego mądrych wskazówek ) i nie wiem czy się jeszcze bardziej zmienię.
WIEM JEDNO. Cała moja roczna metamorfoza sprawiła, że:
- gdy zaczynałam treningi przebiegnięcie trzech kilometrów męczyło mnie bardziej, niż przebiegnięcie dwudziestu dzisiaj
- przestałam kupować tonami czekolady / żelki / czipsy / lody / maczka / pizzę / blablabla, a zaczęłam kupować zdrowe przekąski i sama je też przygotowuję ( i na dodatek wcale nie są mniej smaczne )
- zrozumiałam sens zdrowego odżywiania i bezsens rygorystycznych "dietogłodówek"
- pokochałam swoje ciało nie dobijając do rozmiaru XXS, za którym wcześniej tak bardzo tęskniłam
- nauczyłam się śmiać wchodząc na wagę ( choć z bólem przyznaję, że nadal nie potrafię na nią wejść przy kimś, a jedyną osobą, która wie ile ważę jest moja siostra )
- zgubiłam w ciągu kilku miesięcy kilka procent tkanki tłuszczowej
- wyrzeźbiłam swoje ciało
- dorobiłam się takiej pewności siebie, że niektórzy niby żartem mówią, że "skromna to Ty nie jesteś"
- zrozumiałam, że najważniejsze to USZCZĘŚLIWIĆ SIEBIE, bo nie da się uszczęśliwić wszystkich dookoła
- wcale nie mam ochoty spocząć na laurach - wiem jakie miałam cele na ten rok i oczywiście ich dopnę, choć nigdy nie będę biegać tak szybko jak np Piotrek z bloga
Za Linią Mety, którego bardzo podziwiam
- i wiele wiele wiele innych, ale ten wpis jest taki długi, że pewnie i tak nikt do tego momentu już nie dobił ;-)
...i choć tekst ten przekornie mogłabym podsumować zdaniem "mistrz w szukaniu wymówek, nigdy nie będzie mistrzem w żadnej innej dziedzinie", to wiem już, że wcale nie muszę być mistrzem w jakichś dziedzinach, by być wygraną dla siebie. W końcu to co robię, sprawia mi szczęście i choć wiem, że mogłabym się trochę bardziej przyłożyć do "opuszczania strefy komfortu", to jednak dam sobie na to następny rok, by dało to dokładnie tak mocne efekty, jak wspomniana wyżej, roczna metamorfoza.
Zimę podsumowałabym na tróję, ale na przekór dam sobie piątkę, bo to jednak pierwszy raz w moim życiu, gdzie mimo wielu przeciwności losu nie poddałam się i przez cały ten zimowy czas, próbowałam do upadłego, co choć nie dało lepszych rezultatów, to sprawiło że jednak nie zrezygnowałam z biegania i treningów.
Jestem z siebie dumna i trzymam kciuki, byście też mogli tak o sobie powiedzieć.
(zdjęcie: Jaga.Kraupe)
(zdjęcie: Jaga.Kraupe)