Rzesze turystów, kolejki by wspiąć się na wieżę Eiffla, blaski lamp nie tylko sklepowych czaiły się na każdym rogu razem z turystami. Zapachy perfum mieszały się przy każdym mijanym przechodniu. Ciepłe powietrze przy napotkanej piekarni czy kawiarni wywoływało chęć zjedzenia bagietki czy croissanta lub napicia się lampki wina.
W sumie zrozumiałam, że można pokochać to miasto. Za każdy razem kiedy miałam przed sobą lub za wieżę Eiffla podziwiałam ją z innej perspektywy. Prawdę powiedziawszy codziennie wyglądała inaczej, tym bardziej, że dzielnica w której mieszkałam dawała mi tę możliwość. Niedaleko miałam do Placu Trocadero, więc mogłam ją podziwiać w pełnej krasie. Sentyment mam również do mostu Aleksandra III - najpiękniejszy w całym mieście. Szkoda tylko, że Pont des arts został zabudowany dyktami, a niektóre kłódki zostały zdjęte.
Moją ulubioną dzielnicą stała się
Saint - Germain - des - Prés. Praktycznie codziennie chodziłam tą dzielnicą i za każdym razem odkrywałam coś innego.
Jadąc do stolicy Francji cieszyłam się, że mogę ją znów zobaczyć i wczuć się w jej klimat. Mogłam zaobserwować jak funkcjonują ludzie - Paryżanie. W godzinach lunchu czasem brak miejsc. I chyba sprawdza się teza, że tam gdzie pełno ludzi musi być dobre jedzenie. Pustych lokali również nie brakuje. Nauczyłam się, że zjeść można tylko w godzinach lunchu, czyli do 14 h. Choć lokale są czynne to ich kuchnia zamknięta. Otwiera się dopiero ok. 18-19 h. Jeśli w tej przerwie zgłodniejemy zawsze można posilić się bagietką, naleśnikiem.
Ja miałam to szczęście, że mogłam sobie przygotowywać obiady. Próbowałam wielu produktów. Śmietana 12% smakuje inaczej niż nasza, według mnie jest dużo lepsza. Ogórki, pomidory nie mają tyle wody. Zazwyczaj robiłam zakupy w Casino, Franprix, Monoprix. Z tych trzech polubiłam Casino. Porównywałam ceny francuskie do naszych na zasadzie 1:1. Niestety do 2 zł nie kupię sera pleśniowego, żółtego. Do 1 zł nie kupię winogron - 500 g. Wina nie kupię do 3 zł, tak samo cydru do 2 zł. Herbaty także nie kupię za 2 zł jak i soku 100% za 1,5 zł. Nie chodzi mi o to by cudze chwalić, lecz podróżując już trochę po Europie, widzę różnice i to spore nie tylko w jakości produktu ale jego ceny.
Natomiast na Paryżu, nie wspominając o południu Francji, odbija się piętno dawnej metropolii kolonialnej.Tego systemu chyba już nie da się zwalczyć, nie zabierze się tych wszystkich zasiłków socjalnych, bo będzie to przejaw dyskryminacji i doprowadzi do "wojny", bo przecież to się należy. Omijałam szerokim łukiem wszystkich tych, którzy próbowali wlepiać mi wieżę Eiffla, wodę, szampana. Jak przyglądałam się turystom, którzy brali udział w licznych "zabawach" na chodniku, w których w grę wchodzi pieniądze, stwierdziłam, że inteligencja ludzka zawodzi. Rodowity Francuz przecież nie wyjdzie na ulicę i nie będzie sprzedawał piszczących piesków, które można jeszcze kupić na rynku w Polsce. Napływowa ludność bardzo szybko przyswaja sobie j. angielski w minimalnym stopniu, ale posługuje się nim, niż niejeden Francuz, choć nie można wrzucać wszystkich do jednego worka. Podam przykład: Przy Łuku Triumfalnym pyta się Amerykanin młodego Francuza po angielsku by ten wskazał drogę. Niestety Francuz odpowiedział po fr. je ne sais pas. Wkurzenie Amerykanina było jednoznaczne - co za gówniany kraj. I tu chyba można spokojnie powołać się na książkę Clarke'a. Trzeba jednak powiedzieć, że Paryż to miasto turystyczne nastawienie się na język angielski jest koniecznością.
W każdym kraju trzeba uważać na "lepiące rączki", chwila nieuwagi i można stracić dokumenty, wartościowe rzeczy. W ten oto sposób stałam się dobrym łupem przez nieuwagę, zaufanie. Straciłam aparat - narzędzie pracy, który był ze mną niecały rok. Kupiłam Nikona D5100 z dwoma obiektywami - 18 - 55 i 55-200. Nie mam pewności, kto ukradł mi cały plecak, domyślam się, łącząc fakty. Akurat ten sklep nie miał kamer. I chyba większość ich nie ma, jak później spostrzegłam. Szerokim łukiem od tamtego zdarzenia omijałam
rue de Rivoli i sklep
Bocage. Zmuszona byłam kupić aparat, bo przez kolejne dwa tygodnie nie miałabym możliwości wykonywania pracy. We Fnac'u była akurat promocja z okazji urodzin sklepu. Miałam szczęście w nieszczęściu, gdyż zobaczyłam w promocji swój aparat z innym obiektywem: 18 - 140, dodatkowo karta 8 GB plus torba na aparat. Kupienie aparatu na francuskiej ziemi jest bardzo trudne. Zanim przekonasz sprzedawcę, że chcesz kupić właśnie ten aparat a nie ten, który on poleca, zajmuje 10 min. Zanim pójdzie po model, pokaże go, choć uprzednio został poinformowany, że znam ten model, minie kolejne 10 min. Kolejne minuty znowu człowiek traci zanim zostanie wpisany towar do systemu a nie daj Boże, jak komputer odmówi posłuszeństwa to trzeba jeszcze trochę poczekać. A sprzęt zapakowany stoi sobie obok ciebie na wyciągnięcie ręki, że mógłbyś go wziąć i zapłacić w kasie, co zajęłoby 10 min.
Dziś ciesze się swoim "nowym" aparatem już ponad miesiąc i nie mogę uwierzyć w to, że jest inny niż poprzedni. Różnice są kolosalne. Otóż tamten miał wbudowaną pamięć do trzech zdjęć, a ten tego nie ma. Przyciski do poszczególnych funkcji są inne, mniej wypukłe, inaczej się go trzyma w dłoni i co ważne lampeczka, która jest obok obiektywu - świeci, czyli dodatkowo doświetla zdjęcie. Wcześniej nawet nie wiedziałam, że sprawuje ona jakąś funkcję. Baterię ładowałam w połowie października i dosłownie dziś padła. A w tamtym po zakupie musiałam po dwóch dniach użytkowania ładować.
Zdjęć nie zrobiłam dużo, bo większość została skradziona a nowym jakoś nie chciałam robić zbyt wiele.
Na zakończenie pobytu poszliśmy do brukselskiej restauracji
Leon na lunch menu. Po raz pierwszy jadłam mule z frytkami zapijając brukselskim piwem. Genialne połączenie A na deser
Crème brûlée i mus czekoladowy. Zastanawiam się jeszcze nad jednym - dlaczego u Nas w restauracjach, lokalach nie chcą nam dawać do picia wody - kranówki tak jak to jest w innych państwach?
serdeczności, A.