Długi, listopadowy weekend był taki miły.
Dobrze wracać do miejsc pełnych wspomnień.
Fajnie na każdym kroku powtarzać: A pamiętasz...?
I od razu cieplej na sercu, gdy tak sobie myślę.
Że z każdym wyjazdem, chwil do wspólnego odkrywania, będzie coraz więcej.
Podczas wyjazdu z Krakowa, tradycji stało się za dość.
Coffee to go - i można jechać.
W miarę oddalania się od Krakowa, pogoda stawała się coraz bardziej przyjazna.
Po dotarciu do domu, w którym mieliśmy nocować, okazało się że widoki z okien są idealne.
Zaraz po zakwaterowaniu, pobiegliśmy przywitać zakopiańskie Krupówki.
A na rozgrzanie, wypiliśmy na spółę pysznego grzańca.
Jak Zakopane, to wiadomo bez czego nie mogło się obejść od samego początku.
Nocne przechadzki, choć nieco zimne, były bardzo miłe.
A wędrówka za dnia, na Gubałówkę nie zmęczyła Nas nic, a nic :)
I te górskie widoki, które uwielbiam!
W nagrodę za wyjście na górę, piwko jak najbardziej się należało.
Na Gubałówce, spotkałam Pana Górala który wydawał się być bardzo znudzony życiem.
A nazwa jednej knajpy, lekko mówiąc hmm mnie rozbawiła.
Nie zabrakło oczywiście dobrego jedzenia - barszcz czerwony z kołdunami, w słynnej karczmie Obrochtówka, smakował idealnie.
A potem, drugie danie - tarta na francuskim cieście, z brokułami, łososiem i oscypkiem. Choć była pyszna, wielkość porcji mnie przerosła.
A baranina pod śniegiem mojego towarzysza, która jest specjalnością restauracji, po prostu rozpływała się w ustach. Z czystym sumieniem polecam odwiedzić Wam przy okazji tę karczmę! Choć by usiąść za stołem, trzeba swoje odstać przy drzwiach, naprawdę warto. Poza tym, to chyba najlepsza wizytówka dla knajpy, gdy goście czekają w kolejce ;)
Dobrze się bawiliśmy w ten weekend i szkoda że tak szybko Nam uciekł.
Miłego piątku ;)