Pewnie każdy z Was był kiedyś w takim miejscu, które trafiło do Waszego serca tak mocno, że bez względu na ilość relacji z tego miejsca, zachwycacie się nim zawsze tak samo. Takim moim miejscem był
Castelo Mauro w Sintrze pod Lizboną oraz Edynburg ze swoją wyjątkową, niesamowicie klimatyczną architekturą. Takim miejscem było też urokliwe hiszpańskie miasteczko w Hiszpanii – Vejer de la Frontera.
Vejer de la Frontera
Vejer de la Frontera jest malutkim miasteczkiem w sercu Andaluzji w prowincji Cadiz (Kadyks). Jest jednym z kilkudziesięciu białych miast Andaluzji – miasteczek, charakteryzujących się białą fasadą domów, pomalowanych wapnem. Istnieje nawet tzw. Ruta de los pueblos blancos – szlak białych miast, który ciągnie się wzdłuż gór Sierra de Grazalema. Miasteczka te wybudowali Maurowie, a ich cechą charakterystyczną jest górująca nad zabudowaniami twierdza. Charakterystyczne są też uliczki – wąskie, urokliwe, wyłożone brukiem, raz wznoszące się stromo do góry, raz opadające w dół.
Do Vejer trafiliśmy całkowicie przypadkiem i po raz kolejny przekonaliśmy się, że spontaniczne decyzje często bywają najlepsze. Jechaliśmy naszym małym Fiatem 500 z Tarify do Kadyksu, planując znaleźć nocleg w tym starożytnym nadmorskim mieście. Nie zamierzaliśmy się już nigdzie zatrzymywać, ale gdzieś przed nami zaczęło wyłaniać się wzgórze z intrygująco białym wierzchołkiem. Będąc u jego stóp, widząc białe domki rozsypane na zboczach dość wysokiego wzniesienia, podjęliśmy spontaniczną decyzję – skręcamy!
Podjazd – długi i niesamowicie stromy. Droga wąska. Po wyjściu z samochodu nogi miałam jak z waty. Ale stres został zrekompensowany urokiem tego miejsca. Zaplanowaliśmy krótki spacer po miasteczku, żeby jeszcze przed zmierzchem udać się w dalszą drogę do Kadyksu. Ale miasto nas totalnie oczarowało. Do tego stopnia, że zaczęliśmy szukać noclegu. I tu polecam wspaniałe miejsce: Hostal La Botica. Jeżeli kiedyś będziecie w Vejer de la Frontera – udajcie się tam. Może spotkacie przemiłą Polkę, która osiedliła się w Vejer i pracuje w hostelu. Jeśli tak, to pozdrówcie ją!
Zostaliśmy w Vejer na noc, dzięki której to miejsce jeszcze bardziej zapadło mi w serce. Spacer po mieście w wieczornych godzinach, kolacja w prawdziwej hiszpańskiej knajpce (takiej dla „tubylców”, a nie turystów) przy meczu Barcelony z Atletico i po prostu atmosfera miejsca, której opisać się nie da. Zdjęcia tego nie oddają, ale zobaczcie…
Ronda
Do Rondy wybraliśmy się dzień później, po zwiedzeniu Kadyksu. To jest jedno z tych miejsc, którego nazwę mam zapisaną w małym notesiku pod hasłem must-see. Jeszcze jako nastolatka trafiłam na zdjęcie niezwykłego mostu i zamarzyłam sobie zobaczyć go w realu. Czekała nas dość długa droga do Rondy i mogliśmy wybrać albo trasę autostradą albo poprzez ruta de los pueblos blancos. Trochę ograniczał nas wtedy czas, więc wybraliśmy drogę szybszą i mniej ciekawą. Jednak gdy w pewnym momencie po naszej prawej znowu zaczęły majaczyć białe wzgórza, ponownie ulegliśmy urokowi.
I tu zaczyna się historia z morałem…
Wjechaliśmy do Arcos de la Frontera, planując tylko przejechać przez miasto do leżącego dalej El Bosque. Nasz plan skończył się w ten sposób, że GPS wyprowadził nas na sam szczyt wzgórza, aż pod twierdzę. Nie mielibyśmy nic przeciwko temu, gdyby nie fakt, że uliczki były tam niesamowicie strome i tak wąskie, że ciężko było uwierzyć w to, że przejeżdżały tam auta większe niż taki nasz Fiat 500. Ale przekonaliśmy się o tym, gdy wyrosła przed nami jeszcze węższa brama, przez którą przejeżdżał sporych gabarytów samochód, centymetr po centymetrze. Gdybyśmy mogli, zawrócilibyśmy. Ale nie dość, że mieliśmy za sobą bardzo stromy podjazd, to jeszcze w kolejce czekał już sznur samochodów. Przejeżdżając przez bramę, można było tylko zobaczyć prawdziwą tęczę kolorów lakieru na białych ścianach. Żeby wrócić do centrum miasta musieliśmy pokonać jeszcze jedną bramę i dwie uliczki, leżące względem siebie pod kątem prostym. Wszystkie równie ładnie ozdobione lakierem. Nie wiem jak nasz samochód wyszedł z tej przygody bez szwanku, ale po powrocie do centrum miasta, z walącym jeszcze sercem, bez dalszego myślenia wróciliśmy na autostradę. Podobna przygoda przydarzyła nam się w samej Rondzie, ale tego już opowiadać nie będę… A jaki z tego morał?
Jeżeli kiedyś przyjdzie Wam odwiedzić któreś z białych miast, to zostawcie samochód na jego obrzeżach, nie zapuszczajcie się w głąb. Chyba, że szukacie bardzo mocnych wrażeń ;)
Ronda jest miastem położonym na dwóch wzgórzach, połączonych potężnym, ciągnącym się 100 metrów w dół mostem, Puente Nuevo. Po jednej stronie leży stare miasto (Ciudad), po drugiej nowe. Wzgórza te zostały połączone ze sobą dopiero w drugiej połowie XVIII wieku. Wokół mostu krążą historie mówiące, że w okresie hiszpańskiej wojny domowej (1936-39) pomieszczenie w centralnej części mostu służyło za więzienie dla złapanych przeciwników. Podobno część z nich wyrzucano z okna w stumetrową przepaść...
Z mostu oraz z leżącego nieopodal punktu widokowego rozciąga się niesamowity widok na Sierra de Grazalema.