Od kilku dni próbuję zrobić jajko w koszulce. Dziś znów poczytałam o tym nieco więcej, ale cóż, już po kolacji. Zdałam sobie sprawę z kilku popełnianych błędów i jutro spróbuję ponownie przygotować jajo w tej wersji. Jednakże to zrobione dzisiaj było bliższe ideałowi niż te z poprzednich dni. Żółtko pozostało płynne, delikatnie ścięte z zewnątrz. Nie umiem pracować z jajkami innymi niż te w ciastach, naleśnikach itp., więc pomimo białka fruwajacego po całym garnku dzisiejsze jajo i tak napawa mnie dumą - tak jak sobotnie śniadanie, o którym miałam wspomnieć właśnie w sobotę, ale akurat wypadło mi to wtedy z głowy. Otóż została mi przydzielona misja przygotowania jajecznicy. Nie dla byle kogo, bo dla jednego z najbardziej wymagających podniebień w moim otoczeniu, czyli taty. Zrobiłam głęboki wdech i stanęłam przy kuchence. Roztopione masło - jest (jeden z ulubionych składników taty). Cztery jajka po kolei wbijane na patelnię, mieszanie, mieszanie, mieszanie, mieszanie... Okej, ścięło się. Na talerz. Sól - tata uwielbia dużą ilość soli. Tak, wiem, że w tej ilości jest szkodliwa, ale nikt nie powiedział, że wszyscy domownicy jedzą tak jak ja (choć ja też nie jestem przykładem osobnika odżywiającego się w stu procentach zdrowo). Do tego chleb z masłem. Gotowe. Kolejny głęboki wdech. Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem, osiem kroków do stołu w pokoju dziennym. Podałam tacie jajecznicę i poszłam posprzątać kuchnię, w międzyczasie wychylając się raz zza futryny z pytaniem, czy smakuje.
I tak, smakowała.
To wręcz zaskakujące, jak cztery jajka jednego dnia i pojedyncze w dniach kolejnych potrafią zestresować człowieka.
Dzisiejsze jajko, brzydkie jak noc, ale i tak lepsze od poprzednich, zjadłam pod postacią kanapki. Ciemny chleb ze słonecznikiem, wędzony twaróg, bazylia, jajko i biała koniczyna. Bez masła, bo ja lubię jego smak tylko w maślanych ciasteczkach.