W ubiegły weekend wpadła do mnie koleżanka. Pośmiałyśmy się, powspominałyśmy i ponarzekałyśmy sobie wspólnie jakie to jesteśmy wymęczone po całym tygodniu i że musimy w końcu wybrać się na ten weekend do spa co go planujemy już chyba od dwóch lat ;)
W końcu z obolałymi od śmiechu brzuchami jak co roku zaczęłyśmy rozplanowywać ostatnie dwa tygodnie do świąt. Kiedy sprzątanie, no bo przecież trzeba etapami aby przynajmniej pięć razy nie przydeptać sobie języka. Kiedy wybierzemy się na zakupy aby kupić ostatnie prezenty kiedy ilość pracy zawodowej nie pozostawia złudzeń że tego czasu jak na lekarstwo. No i w końcu kiedy pakowanie, gotowanie, pieczenie, szykowanie, ubieranie choinki, dekorowanie domu i cały ten coroczny rozgardiasz.
I w tym momencie nastała cisza. Koleżanka spojrzała na mnie jakby zawstydzonym wzrokiem i zakomunikowała że w tym roku odważyła się na coś, o czym rozmawiamy od dobrych kilku lat, ale do tej pory żadna nie miała dowagi na taki krok. Święta na wyjeździe. Wybrali Mazury. Sami, tylko z dziećmi i psem. W pierwszym momencie zatkało mnie i nie wiedziałam co powiedzieć. Ale jako to? Zdecydowałaś się? Co na to rodzice? Rodzina? Później myślę sobie, fajnie, spakują się, pojadą na gotowe, bez bałaganu w kuchni, szykowania, igieł na dywanie, bez bolących kolan i kręgosłupa. W pełnym relaksie. Będzie klimatycznie i magicznie. Ale po chwili zaczęło do mnie docierać że przecież spędzą Wigilię i Święta z zupełnie obcymi sobie ludźmi, a po wieczerzy wigilijnej pójdą do obcego, bezosobowego hotelowego pokoju.
Niby fajnie bo bez roboty i na gotowo, ale ja chyba jestem staroświecka. Mogę sobie ponarzekać jak to mnie bolą ręce od wałkowania pierniczków których przed świętami robię chyba ze trzysta bo w połowie znikają jeszcze przed dwudziestym czwartym grudnia. Jak bolą mnie kolana i kręgosłup od pichcenia w kuchni, sprzątania, krzątania i doglądania. Że trzeba przemeblować salon aby postawić choinkę i pięćdziesiąt razy ustawić szopkę bo pies ma ogromną frajdę z roznoszenia sianka po całym domu i przewracania figurek. Że jest milion innych spraw, terminów, jeżdżenia, załatwiania. Ale wiecie co, uwielbiam to i nie wyobrażam sobie że któregoś roku mogłoby tego zabraknąć. Uwielbiam się tak wymęczyć po to, aby w święta usiąść i delektować się obecnością bliskich, rozmowami, żartami, wspomnieniami, pysznym jedzeniem, udekorowanym domem, tym spokojem, bliskością i radością. Chyba źle bym się czuła mając świadomość że ktoś nie może spędzić świąt z rodziną ponieważ musi obsługiwać mnie. Wiem że to jest praca i każdy się na nią decyduje sam, ale ja nie znoszę być dla kogoś ciężarem i chyba bym nie potrafiła się takimi świętami cieszyć i cały czas czułabym się skrępowana i miałabym poczucie winy. Według statystyk z roku na rok ilość Polaków spędzających święta poza domem rośnie. Hotele, pensjonaty, gościńce pękają w szwach i aby znaleźć miejsce trzeba rezerwować z dużym wyprzedzeniem. Rozumiem decyzję osób decydujących się na takie wyjazdy. Bardzo dobrze rozumiem powody i decyzję mojej koleżanki. Ale po głębszym zastanowieniu ...... to jednak nie dla mnie.
To czego pragnę na święta to bliskość mojej rodziny. Całej. Ciepło mojego domu, smak tradycyjnych rodzinnych potraw. Barszcz mojej babci i karp w piwie mojej teściowej. Wspólne pieczenie z dziećmi, kultywowanie rodzinnych tradycji, ubieranie choinki. Ponieważ nic w życiu nie spada z nieba muszą trochę poboleć plecy, kolana i głowa od planowania ;). Takie jest życie ;).
A po świętach spotkamy się z koleżanką na kawie i jak co roku poopowiadamy sobie jak minął nam ten świąteczny czas. Już teraz ciekawa jestem jak przeżyje swoją pierwszą wyjazdową Wigilię i mazurskie święta. Czy pozna tam ciekawych ludzi? Czy nie będą się nudzić? Życzyłam jej z całego serca aby te święta na "emigracji" były magiczne i takie jak zawsze chciała aby były. Takie jakie sobie przez ostatnie lata wymarzyła. Aby dały jej to czego od takich wyjazdowych świąt oczekuje.
Kochani a Wy jak spędzacie święta. Wyjazdowo czy w domu?
Jeśli wyjazdowo to jak je wspominacie? W ogóle, jaki macie do tego stosunek?