Bo zgubiłam się wracając ze Lwowa pod pretekstem wyleczenia grypy w Tatrach, a ocknęłam się w Alpach nad jeziorem Como. Po powrocie mama przez kilka godzin słuchała naszych szalonych opowieści, a na następny dzień dostała na obiad makaron. Właśnie taki, bo w jednej z miejscowości, które odwiedziliśmy oni wszyscy jedli takie zwykłe, proste makarony i pachniało czosnkiem, a my mieliśmy do wyboru.. Właściwie to nie mieliśmy wyboru, po prostu zjedliśmy herbatniki z czekoladą. Ale o tym pod przepisem.
PO PROSTU MAKARON
250 g makaronu spaghetti
5 łyżek oliwy
4 ząbki czosnku
garść pomidorków koktajlowych
garść świeżej bazylii
100 g mozzarelli
Makaron ugotowałam według instrukcji na opakowaniu. Na patelni rozgrzałam oliwę, podsmażyłam drobniutko pokrojony czosnek, dorzuciłam gotowy makaron, pomidorki i bazylię. Mozzarellę poszarpałam i położyłam na wyłożony już do uprzednio podgrzanych talerzy makaron.
Podczas jazdy pociągiem wystawialiśmy głowy przez okna. Chłodne powietrze rozbijało się o policzki, rozpuszczone włosy łaskotały kark, uśmiechy nie znikały ani na chwilę, a w głowach każdy miał opowieść babci o chłopcu, któremu urwało głowę, bo się nieodpowiedzialnie wychylał. W całym wagonie byliśmy sami. Śmialiśmy się w głos. Nie sposób było oderwać wzroku od tego co rozciągało się po lewej stronie torów na trasie Lecco – Varenna. Hipnotyzował nas widok tafli jeziora otoczonego wysokimi górami, u stóp których rozsiane są urokliwe miejscowości. Wszystkie niby takie same – kryjące swoją codzienność za zamkniętymi okiennicami, ospałe, z wąskimi kamiennymi uliczkami, ponad którymi wznosiły się pojedyncze wieże kościołów.
Na jednej ze stacji uderzył nas tak intensywnie słodki zapach, jakbyśmy znaleźli się w krainie cukierków. Głęboki wdech. Prawie na wyciągnięcie ręki rosło drzewko, którego gałęzie aż uginały się od owoców granatu. Pociąg ruszył. A może tylko się nam wydawało.
Varenna to miasteczko, w którym zapachy są silniejsze, odurzające. Kwiaty przy przystani pachną jak miód, ogródki działkowe otaczające zamek przywodzą na myśl dzieciństwo spędzone u babci pomiędzy grządkami, od ziół kręci się w głowie, winogrona mimo, że ukryte pod żółknącymi liśćmi zwracają naszą uwagę i pozwalają zrywać się całymi garściami.
Varenna to miasteczko, w którym równoległe uliczki i chodniki pomiędzy typowo włoskimi budynkami połączone są setkami schodów. Można krążyć w tym labiryncie stopni w górę i w dół. Można błądzić, spotykać się przypadkiem, zataczać koła, spacerować wzdłuż brzegu, patrzeć na kaczki, słuchać wody, wypisywać kartki.
Varenna to miasteczko starych, bogatych ludzi. Miejsce, do którego przyjeżdżają, aby rozkoszować się widokami, siedząc w licznych restauracjach, popijać wino. Kompletnie nie pasowaliśmy do tego obrazka z plecakami, namiotem i kuskusem w zielonych plastikowych miseczkach. Oni wszyscy siedzieli przy stolikach nakrytych białymi serwetami, jedli makaron z pomidorkami koktajlowymi. Rozmarzone miny emerytów w szarych kapeluszach, apaszki i krawatki. My pomięci, nieprzyzwoicie rozbawieni własnym brakiem wcześniejszej organizacji i tym absurdalnym czajnikiem, który zapewniał nam każdy ciepły posiłek, a który miał nieprzystosowaną do włoskich warunków wtyczkę. Roześmiane twarze, czekolada w kącikach ust i niestosowne dźwięki bębenka.
Varenna to miasteczko, które na długo zapisze się w naszych rankingach miejsc noclegowych na pierwszym miejscu. Zapomniana przez wszystkich willa usytuowana była na zboczu ponad hotelami. Taka panorama jest warta więcej niż pięć gwiazdek. Długo siedzieliśmy wpatrzeni w rozciągającą się przed nami ciemność w różnych odcieniach. Głęboki granat wody połyskiwał, odbijając blask księżyca wyglądającego zza gęstych matowych chmur. Ani jednej gwiazdy na niebie. Zimna czerń gór budziła respekt, pochłaniała światło, a u podnóży obsiana była złotymi punkcikami otwartych okiennic. Nie chcieliśmy usypiać, marzyliśmy o oniemiającym wschodzie słońca.