Drodzy moi.
Wybrałam się rano na wycieczkę po wsi. A dokładnie za wieś. Samochodem! W jedną stronę, bo potem samochód razem z resztą pasażerów odjechał do Katowic, a ja wracałam na piechotę.
W sklepie ogrodniczym same piękne roślinki. Trzmielina przeszczepiona na długi pieniek, tak samo różanecznik. Ogrody do zwiedzania wyglądają podobnie jak moje podwórko, czyli że u u nas jest w porządku. Wszystko po kolei, powolutku. Jeszcze pogoda niepewna, jeszcze nie wszystko da się zrobić. Nie ma rozmarynu ani innych jednorocznych ziół.
No to kupiłam dwa kilo gruszek i dwadzieścia doniczek bratków. I dziesięć główek czosnku. Będzie do sadzenia i na pieczenie z chlebem.
Przed wyjściem z domu ubrałam kalosze, ciepłą czapkę i rękawiczki. Wracając, szłam pod słońce, które grzało mimo przeraźliwego wiatru. W rękach trzymałam skrzynkę z bratkami. Chciałam się z Wami podzielić tym pięknem. Ale jak wyjmowałam aparat, mój obiektyw odleciał od body i dziękuję bardzo.
Na pocieszenie zostały mi gruszki i dwadzieścia bratków do posadzenia. A skoro to jeszcze nie czas na nawożenie (szkoda, że przedwczoraj i wczoraj o tym nie wiedziałam, jak nawoziłam borówki i winogrona…), to zrobiłam sobie ciasto. Na zdjęcie nie liczcie. Sorry.
Spód z mielonych migdałów, orzechów, siemienia lnianego, masełka i brązowego cukru. Następna warstwa ze śliwek i borówek, zanurzonych w galaretce z ricottą. A na górze jogurt z żelatyną i dużą ilością ziarenek wanilii. Wygląda jak wymieszana z pyłem węglowym. Posypałam prażonymi migdałami, do tego trochę białej czekolady.
Na blacie stygną ozdoby z ciemnej czekolady. Fikuśne esy-floresy.
Może jak posadzę te wszystkie bratki, to ciasto i złość na aparat zastygną. Na zewnątrz wieje tak przeraźliwie kolejny dzień, że pod wieczór ledwo się ruszam. Chyba mnie przewiało, bo od motyki to aż tak by mnie nie bolały plecy, co? :)
Wieczór.
Posadziłam bratki. Wlazły do czterech dużych doniczek i już przy pierwszej zastanawiałam się, czy jednak nie wsadzić ich do ziemi. Ale skoro nie mam pojęcia, gdzie mogłabym je posadzić, doniczki wygrały walkowerem.
Odchwaściłam jeszcze drzewka owocowe i krzaki agrestu. Podlałam zioła. Przeniosłam wielkie doniczki z miętą na miejsce docelowe. Niech się przyzwyczajają. Jutro, jak facet się ruszy i nie będzie zajęty wyłącznie swoimi planami i pomysłami, to może to przesadzę. Sama się już za to nie biorę, bo mnie cholera bierze. To jest tak ciężkie, że przecież ja w ogóle nie powinnam się tego dotykać. Starczy już, że przeniosłam tą cholerę miętę na zimę.
W domu zimno jak nie wiem. Przez cały dzień nikogo nie było, więc nikomu nie przeszkadzało. Teraz jak naraz wszyscy jesteśmy, to jest potrójnie zimno. Każdy marudzi, a nikt się nie rusza, żeby włożyć trochę drewna do kominka i rozpocząć walkę o ogień. A dokładnie o fotel przy kominku. Dwa fotele, troje chętnych.
Spać… Może oddam ten fotel bez walki. Albo zaraz na nim zalegnę i żadna siła mnie nie ruszy. :)