W zeszłym roku Franek nauczył mnie robić
szwedzką zupę z róży, którą bardzo polubiłam. W tym roku znalazłam przepis na polską zupę z dzikiej róży w książce Hanny Szymanderskiej 'Kuchnia polska. Potrawy regionalne'. Przepis pochodzi z działu o kuchni śląskiej, a na Śląsku na dziką różę potocznie mówi się/mówiło się głóg. Masz babo placek.
Przepis cytuję za Hanną Szymanderską:
Śląska zupa z róży
400 g świeżych lub 200 g suszonych owoców róży
szklanka wytrawnego czerwonego wina
sok i otarta skórka z cytryny
szczypta soli
1-2 łyżki cukru
6 szklanek wody
2 łyżki mąki
4-5 kromek bułki
Owoce róży myjemy (suszone moczymy przez 48 godzin i gotujemy w tej samej wodzie), usuwamy szypułki. Zagotowujemy wodę, wsypujemy owoce i otartą skórkę z cytryny, gotujemy 40-60 minut. Miękkie przecieramy przez sito, zagotowujemy. Dwie łyżki mąki pszennej rozkłócamy w 1/2 szklanki wody, wlewamy do zupy i mieszając, zagotowujemy. Doprawiamy do smaku solą, cukrem i sokiem z cytryny, wlewamy wino, mieszamy, podgrzewamy. Bułkę kroimy w drobną kostkę. Na patelni topimy masło, wrzucamy bułkę, zrumieniamy. Zupę podajemy z grzankami.
Nie trzymałam się do końca receptury, owoce rozgotowałam i zblendowałam, następnie przetarłam przecierakiem do warzyw. Jeżeli obawiamy się piekących różanych włosków, dla pewności możemy zupę jeszcze przecedzić przez gęste sito. Dodałam mniej wody, dzięki temu nie musiałam zupy zagęszczać mąką. Zmniejszyłam też ilość wina, ale i tak musiałam zwiększyć ilość substancji słodzącej (użyłam ksylitolu), zupa jest dosyć wytrawna. Grzanki zrobiłam z razowego chleba na zakwasie.
Osobiście wolę szwedzką wersję zupy, ta śląska jest trochę zbyt cierpka na mój gust :)