Najlepiej byłoby, gdyby wstępny scenariusz wyglądał tak:
Pięciomiesięczna Marion lustruje uważnie łóżeczko, które dla niej przytaszczyliśmy z komórki i tonem znawcy oraz nieznoszącym sprzeciwu głosem pewnej siebie i swojego gustu córki, oświadcza: Mamo, tato... Ja w tym spać NIE BĘDĘ! Mogłaby do tego pojęczeć coś o rzeczach dziedziczonych po starszym bracie i o tym, jak czuje się z tym fatalnie. Ale nie, Marion jeszcze nie potrafi mówić, więc dzielnie milczała.
Byłoby jeszcze lepiej, gdyby wyglądało to tak:
Mąż: Marta, przyniosłem to łóżeczko, ale ono takie... brudne jest... stare... Nie masz na niego jakiegoś pomysłu? Przecież coś tam zawsze wymyślasz... Metamorfozy planujesz...
Może nawet pomógłby w malowaniu...? Nie wiem, bo żaden z tych scenariuszy nie miał miejsca. Łóżeczko przeszkadzało MNIE i tak zostało. Tj. wyglądało to mniej więcej tak:
Pewnego dnia, kiedy zbliżał się moment zmiany kosza Mojżesza na coś większego, zmarszczyłam nos i brwi i - zdecydowanie - odmówiłam kładzenia Marion do łóżeczka po starszym bracie. Jednocześnie wiedziałam, że kupowanie nowego byłoby, lekko mówiąc, wyrzucaniem pieniędzy, bo łóżeczko przecież było. Wystarczyło je pomalować (efekty podobnej metamorfozy
u Marty dodawały mi animuszu). Przez bodaj jedno popołudnie spoglądałam co prawda tęsknie - z nutą zastanowienia - w kierunku łóżeczka zakupionego
przez Gu, ostatecznie jednak wygrały względy ekonomiczne. Zamiast nowego mebla, kupiłam nowe farby.
Łóżeczko przed malowaniem wyglądało tak:



Tutaj muszę przyznać się do błędu, ale takiego, który - jak myślę - jeszcze uchodzi. O farbach odpowiednich do malowania dziecięcych łóżeczek sporo naczytałam się przed wizytą w sklepie; wypisałam nawet najbardziej polecane marki. Chciałam wreszcie kupić najbardziej polecaną Tikkurilę Everal Aqua Matt (w odcieniach J302 albo X300, ewentualnie H300 lub J300) - pech chciał, że wszystkie sklepy posiadające akurat tę konkretną farbę na stanie, zamykały się nim mój małżonek wracał z pracy do domu, a ja - wygodna - nie chciałam samotnie zwiedzać miasta w poszukiwaniu jednego produktu. Wybrałam opcję być może mało profesjonalną, ale na ten moment najlepszą: wizyta w markecie budowlanym, rzucenie kilku wytycznych panu w niebieskim czy tam żółtym kombinezonie i potem wybieranie odpowiadającej mi barwy. W efekcie kupiłam wodorozcieńczalną emalię akrylową w dwóch kolorach: biały i szary. Szarości na "ramę" łóżeczka, biel na szczebelki i dolną szufladę. Dopiero w domu przypomniałam sobie, że ktoś na jakimś forum wspominał, że farba akrylowa nie nadaje się do tego typu realizacji, bo na powierzchni zostają ślady np. po zatłuszczonych palcach. Na moment wytrąciło mnie to z rytmu, ale tylko na moment. Co ma być, to będzie, po dwóch latach Marion i tak pewnie awansuje na "dorosłe" łóżko.
koszt metamorfozy: emalia akrylowa 0,5 l - 24,86 PLN (x2)
+ wiele, wiele godzin spędzonych na malowaniu, bo...
...wymyśliłam sobie, że łatwiej będzie malować rozłożone łóżeczko. Że niby wszystko dokładniej pokryję, że szczegóły lepiej oddam... Że to, że tamto... Bzdura! Dziś wiem, że to był drugi - i tym razem już dotkliwie odczuwalny - błąd. Wyobraźcie sobie, że każdą część pokrywacie z jednej strony dwiema warstwami (licząc czas potrzebny na obeschnięcie pierwszej, rzecz jasna). W ten sposób jedną część - np. jeden bok ze szczebelkami - malujecie cztery razy. Tak byłoby, gdybyście wykorzystywali jeden kolor. Ja miałam dwa. Oznaczało to dla mnie w zasadzie zwielokrotnienie czynności. Przy niemowlęciu niedaleko. Płaczącym, bo mama się bawi i nie chce się podzielić pędzlem. Z malowaniem pomogła mi więc teściowa. Co przy montażu wykonanym wspólnymi siłami przez męża i Małego Johna sprawiło, że projekt "łóżeczko dla Marion" okazał się prawdziwie rodzinną metamorfozą.
Tak wyglądał montaż...
...i efekt końcowy. Łóżeczko stanęło w pokoju dziennym - z uwagi na wygodę naszą (i Małego Johna także). Całościowym kącikiem Marion jeszcze się podzielę!