Kiedy myślimy o remoncie łazienki, zwykle jawi nam się przed oczami niezbyt sympatyczny obraz: skute kafelki, pył i kurz wzbite w powietrze i osiadające na każdej możliwej powierzchni (i w całym domu, oczywiście), ubikacja i wanna (tudzież prysznic) wyłączone z użytku - płacz i zgrzytanie zębów, cytując klasyków. Dodatkowo koszt: w granicach 15-20 tysięcy złotych, jak kalkulujemy jeszcze na wstępie. Nieciekawie, co?
Większość ścian w łazience pokryłam białą farbą - niestety, musiałam nanieść aż 5 lub 6 warstw, by przykryć ciemny turkus! Odbiło się to na poniesionych kosztach - musieliśmy wydać 128 złotych na dodatkowe wiadro białej farby renowacyjnej V33. Dół (wysokość dwóch rzędów płytek) pomalowałam na czarno - tutaj wystarczyły już dwie warstwy, jak deklarował producent. Dzięki temu zabiegowi łazienka nabrała charakteru, nie była cała w bieli - nudna i trochę nijaka (biel jest wyśmienitym tłem, wspaniale rozjaśnia, ale potrzebuje towarzysza). Dodatkowo czerń mogłam przemycić też w dodatkach, a klasyczne połączenie czerni i bieli wyśmienicie znalazło dopełnienie w postaci wykładziny PCV - wzór Sigma Cubes zwyczajnie skradł moje serce!
poniżej łazienka po pomalowaniu i nałożeniu wykładziny
czyli stan surowy, bez dodatków:
Rozjaśniło się, prawda? Śmiałam się, że kiedy pomalowałam trzema warstwami jedną ze ścian (tę naprzeciwko lustra), wydawało mi się, że ktoś zaświecił tam dodatkową lampkę - odwracałam się mimowolnie, sprawdzając, co tak świeci. A co było źródłem światła? Ściana! Pomalowana na biało, odbijała światło, taki efekt księżyca - też wydaje nam się, że świeci, a on tylko odbija światło słoneczne!
Ściany jednak stały się puste. Wcześniej nie przeszkadzał mi brak obrazów, naklejek czy organizerów. Ciemny turkus sprawiał, że ściany w zasadzie tonęły w ciemności - a każdy dodatkowy "bibelot" na nich umieszczony potęgowałby uczucie nadmiaru, nieporządku. W nowej wersji łazienki potrzebowałam jednak jakiegoś akcentu. Albo kilku.
I tak ścianę przyległą do wanny pokropiłam czarnymi naklejkami - nie za dużo, by nie przesadzić, a nieregularnie, jak gdyby z przypadku, by uzyskać jak najbardziej naturalny efekt.
Fragment obok ubikacji - miejsca posiedzeń zarządu, jak je nazywam (w dzieciństwie lubiłam określenie "tron" ;)) - urozmaiciłam... prasówką. U mojej imienniczki z
Domku przy lesie zamówiłam cudny organizer na gazety - wybrałam czarny, by wyróżniał się na tle ściany, a jednocześnie pasował do innych elementów w tym kolorze. Teraz, ilekroć fizjologia przytrzyma mnie w łazience na dłużej, nie będą to minuty stracone: nadrabiam artykuły, inspiruję się i szukam nowych pomysłów! ;)
Od początku chciałam, by na ścianie naprzeciwko lustra zawisły obrazy. Na początku myślałam o jednym, w efekcie stanęło na dwóch: kolażu od Offline Collage (wspominałam o tych pracach we wspomnieniach z Targów Formy przy ŁDF 2016:
TUTAJ) oraz obrazie
Pabla Picassa "Panny z Awinion" (TUTAJ), który dojrzałam na stronie foteks.pl. Przeurocze są jeszcze śpiące dzieci autorstwa Stanisława Wyspiańskiego czy "Poranna gwiazda" Alfonsa Muchy. Wszystkie reprodukcje do nabycia (możesz wybrać rozmiar, format, wydruk na płótnie lub obraz oprawiony w ramę) znajdziecie
TUTAJ. Ja zdecydowałam się na wersję oprawioną - podobała mi się czarna rama, która osadzała pracę Picassa w mojej biało-czarnej łazience. Co do samego obrazu: jak tylko go dostrzegłam, stwierdziłam z uśmiechem chochlika, że będzie idealny. Panny wyglądają bowiem, jak gdyby dopiero co wyszły z kąpieli - zerkają niepewnie i nieco gniewnie w kierunku nas, podglądaczy.
Jeszcze przed powieszeniem obrazu na ścianie:
Najważniejszym etapem metamorfozy łazienki było pomalowanie ścian oraz nałożenie wykładziny. Dlaczego nie zdecydowałam się na malowanie również podłogi? Po pierwsze, spotkałam się z opiniami, że farba renowacyjna na tego typu powierzchni nie trzyma się aż tak dobrze, jak na ścianie. Po drugie, kolor byłby wyrównany, jednorodny, czyli... nudny - a ja chciałam nieco ożywić przestrzeń, urozmaicić. Stanęło więc na wykładzinie. Gdy po raz pierwszy wspomniałam o pomyśle mężowi, zmarszczył nos - przed oczami stanęła mu widać wizja dawnych wykładzin - rozwiązanie tanie, ale i tandetne. Szczęśliwie dzisiaj wybór jest większy i można wybrać coś, co naprawdę się nam spodoba i nie będzie wyglądało jak relikt przeszłości.
Pomalowanie ścian kosztowało nas 320 złotych i 48 groszy - to był koszt tylko farb, wałki, pędzle czy korytka miałam już w domu. Gdyby glazura w łazience była jaśniejsza, koszt byłby jeszcze niższy - za dodatkowe wiadro białej farby musieliśmy dopłacić 128 złotych.
Za wykładzinę zapłaciliśmy 130 złotych 87 groszy (z wliczonymi kosztami wysyłki, zamawiałam bowiem przez Internet) - zamówiliśmy nieco więcej wykładziny, by w razie czego mieć z czego wycinać odpowiadający nam kształt. Koszt za metr to 25,90. Do położenia wykładziny potrzebowaliśmy specjalny klej - kupiliśmy niewielkie opakowanie w Castoramie, za które daliśmy niecałe 25 złotych. Nie użyliśmy całego kleju.
Ściany i podłoga zrobiły efekt. I gdyby reszta była w porządku, na tym etapie moglibyśmy poprzestać. Niestety, łazienka wymagała dodatkowych zmian, a przez to i nakładów finansowych...
Nim zaczęliśmy malowanie, musieliśmy uzupełnić braki w glazurze. Ekipa przysłana przez naszą spółdzielnię mieszkaniową wymieniała pion kanalizacyjny - po ich pracy mieliśmy w okolicach ubikacji wybite dwie dziury. Część "oryginalnych" płytek znaleźliśmy w komórce, ale w jednym miejscu trzeba było załatać dziurę zamiennikiem. Przed pomalowaniem wyglądało to doprawdy uroczo:
Na szczęście farba przykryła niedoróbki i dzisiaj (gdyby nie ten wpis i mój "come out" ;)) nikt nie domyśliłby się, co się pod nią kryło.
Zdemontowałam również rurkę na zasłonkę prysznicową oraz uchwyt na prysznic, z którego zresztą nigdy nie korzystaliśmy (a który był zamontowany na wysokości - uwaga! - naszego pasa - sprytnie, co?). Pozostały dziury, które należało uzupełnić przed malowaniem. Do tego celu użyłam Flügger Easy Filler - kapitalnej masy, która jest już gotowa do nałożenia i zasycha w przeciągu 20 minut. Nakładanie jej było bardzo proste, trzeba było jedynie poćwiczyć sprawność. Zapach kojarzył mi się z "grzybowym" aromatem transparentnych taśm klejących.
Powyżej zaszpachlowane dziury po starym uchwycie na papier toaletowy. Po wyschnięciu masy starłam nadmiar papierem ściernym, by wyrównać powierzchnię.
Poniżej zaszpachlowane dziury po malowaniu farbą. Jeszcze widoczne, ale znikły pod kolejnymi warstwami. Dziś nie ma po nich śladu.
Konieczne było również wyrównanie sufitu w miejscu rur. Nasz blok jest wysoki (18 pięter) i rusza się, przez co regularnie obserwujemy pękanie tynku w miejscach problematycznych łączeń, np. przy rurach. Ten straszył mnie czasami, kiedy nagle odpadał i rozbijał się o szafkę. Mam nadzieję, że w obecnej formie wytrzyma dłuższy czas. (Rury, oczywiście, są obecnie czarne.)
Zaszpachlowałam również dziury po uchwytach szafek. W tym przypadku metamorfoza była bardzo szybka i nic nie kosztowała. Stare uchwyty (plastikowe i srebrne) zdemontowałam, a na ich miejsce przykręciłam minimalistyczne metalowe gałki, które kiedyś należały do trzydrzwiowej szafy z Ikei (o zmianie gałek szafy pisałam
TUTAJ), a obecnie leżakowały na dnie szuflady. Potrzebowałam trzech i idealnie tyle miałam - ha! Dzięki temu zaoszczędziliśmy na szafkach, które chciałam zmienić, bo nie umiałam na nie patrzeć. Tak drobna zmiana - wymiana uchwytów - sprawiła, że meble zaczęły jakoś wyglądać, już nie straszyły mnie swoim wyglądem. Jak niewiele czasem potrzeba!
Z dodatkowych wydatków... Musieliśmy kupić nowe gniazdka. Stare były pożółkłe, nie pasowały... Próbowałam je jakoś "podrasować", ale wyszło gorzej niż źle (jak widać na załączony poniżej obrazku, DIY nie zawsze się udaje ;)). Kupiliśmy w efekcie najtańsze, białe kontakty. Niby nic, a jaka różnica!
Jedną z poważniejszych prac była wymiana obudowy oświetlenia. Wcześniej była to obudowa ze styropianu, z widocznymi metalowymi profilami - ewidentnie niedoróbka oczekująca na położenie gładzi. Gładzi jednak nie można było położyć, bo musiał być dostęp do rur z gazem, które obudowa - jak sądzę - miała ukryć. Myśleliśmy o jej demontażu, ale - niestety - poprzedni właściciele nie przewidzieli takiego scenariusza, wobec czego zabudowali łazienkę glazurą po sam sufit, ale... omijając przestrzeń pod obudową. Ze ścianami w tym miejscu nie zrobiono NIC od czasu oddania bloku do użytku w latach 70. ubiegłego wieku!


Byłam stanowcza: konieczna jest nowa obudowa, otwierana, by w razie kontroli był dostęp do rur. Materiał? Sklejka. Ostatnio wraca do łask, a na widok słojów na mojej twarzy pojawiał się głupkowaty uśmiech surykatki, która wydrążyła kolejny tunel z rzędu. Pierwotnie chciałam też zrobić szafkę ze sklejki, która pomieściłaby wszystkie nasze łazienkowe przedmioty (detergenty, ręczniki, kosmetyki... wszystko), więc projekt byłby spójny. W efekcie szafka nigdy nie powstała, ale obudowa... a i owszem.
Całą obudowę mój mąż wykonał sam, wcześniej obejrzał kilka filmików na YouTube (sic!). Nie obyło się bez kilku wpadek - efekt "pierwszego razu" - gdy nigdy czegoś nie robiłeś i nie wiesz, co może pójść nie tak (a może wiele...), ale koniec końców udało się przybliżyć do wizji, jaką miałam w głowie.
CAŁOŚCIOWY KOSZTORYS metamorfozy naszej łazienki:
130,87 - wykładzina PCV, docięta na wymiar (z nadwyżką - nie wycinali nieregularnych kształtów - zrobiliśmy to sami w domu), razem z kosztami wysyłki (zamawiałam przez allegro)
24,98 - klej do wykładzin PCV (zostało nam jeszcze; nie nakładaliśmy na całą podłogę)