Jako dziecko szczerze nie znosiłam knedli wszelkiego rodzaju. Z biegiem czasu niechęć ta przeniosła się na pierogi, kluski wszelkiego rodzaju i naleśniki. Trwaliśmy we wzajemnej niechęci, ja i przetwory mączne, długo. Poszłam na studia i okazało się, że należy sobie radzić. Obiad nie chciał się magicznie pojawiać sam na stole, zakupy samo się nie robiło i o zgrozo, papieru toaletowego i soli jak brakło, to na amen i nie było mamy, która w czarodziejski sposób zawsze wynajdywała brakujące rzeczy. Dorosłość kopnęła mnie w dupę dość intensywnie. Jak na ironię, osiedlowy sklep lubował się w mrożonych pierogach, kluskach, pyzach i knedlach. Wiecie, tanie, łatwe do zrobienia dla studenta, więc przewalczyłam obrzydzenie i zaczęłam się zaprzyjaźniać z kluseczkami, przy okazji rujnując sobie figurę. I żebyśmy się dobrze zrozumieli. Ja umiałam robić knedle, pierogi i inne luski, ja nie lubiłam ich jeść. Potem poznałam ówczesnego narzeczonego, a jak wiadomo zakochana baba przypomina raczej błędną owcę i zaczęłam robić te cholerne knedle i pierogi, bo Misiu lubił. Misiu, koniec końców okazał się być bucem pierwszej wody i knedle żarł nie tylko u mnie, ale z dwojga złego okazało się, że knedle zrobione po mojemu smakują i to nawet bardzo. Nawet niedoszła teściowa, dopadła mnie ostatnio na Facebooku i pierwsze co, to nie jak ja się czuje, tylko, że wspomina moje knedelki z serem i truskawkami. Musicie wiedzieć, że Barbara była bardzo wymagająca i zanim dostałam pozwolenie na spanie w jednym pokoju z Misiem, musiałam przejść ostrzał z pytań. Skoro knedle udobruchały Bestię, Barbarę znaczy, to myślę, że są dobre i możecie spróbować zrobić