Seria zakazów i ograniczeń dla handlu to nie tylko dramat dla producentów i dostawców ale też zupełny ogon świata. Czyżby polski ustawodawca nie wiedział, że przyszłość znaczy postęp?
fot. Alina Grubnyak
Po publikacji mojego ostatniego tekstu na temat tego, kto zarobi na zakazie handlu w niedzielę, odbyłem kilka kuluarowych rozmów na ten temat. Padały zagadnienia związane z zatroskaniem o los pracowników, utrudnieniami dla klientów, ale też przyszłością handlu w Polsce na tle jego rozwoju na świecie. Najciekawszym jawi mi się jednak aspekt dotąd zupełnie pomijany, a mianowicie wielce ryzykowna sytuacja, w jakiej za chwilę mogę znaleźć się polscy producenci i dystrybutorzy. Przed kluczowym dla branży dniem 11 marca 2018 warto sprawie przyjrzeć się bliżej.
fot. Sven Scheuermeier
Jak widać, w całym krzyku o dobrostan kasjerek i ich rodzin zapomniano o tym, że sieci handlowe to nie dobre mamusie, które głaszczą po główkach swoje nawet najpośledniejsze pasierbice. To organizmy działające bez emocji a dobrostan kogokolwiek stanowi dla nich czynnik mierzalny wyłącznie wówczas, o ile pozytywnie przekłada się on na zwiększenie przychodów, obniżenie kosztów i maksymalizację zysków. Nie warto nawet próbować się łudzić, że sieci zdecydują się ponieść jakiekolwiek koszty zmian w polskim handlu. Ostatecznie zapłacimy za nie wszyscy, a w szczególności producenci i dostawcy.
fot. Stuart Heath
Gdy posłuchać ekonomistów, są zgodni co do tego, że zabrane niedziele handel będzie się starał jakoś odpracować. Sposobów już dziś jest kilka, jak choćby ten znany pracownikom dwóch sieci dyskontów, którym oznajmiono, iż będą teraz kończyć pracę w sobotnią noc a zaczynać w noc poniedziałkową. Wolną niedzielę przeznaczą zatem na odespanie soboty albo wcześniejszy odpoczynek przed poniedziałkiem. I na nic tu pełne pogardy zapytania dyletantów o sens takich nocnych zmian „kto o tej godzinie przyjdzie do sklepu?”. Nie trzeba eksperta, by wiedzieć, że w niedziele sieci przygotowują swoje sklepy do poniedziałkowych promocji. Słynie z nich na przykład Lidl, który właśnie w poniedziałki rozpoczyna tygodniowe akcje tematyczne, ale i inne sieci właśnie wówczas uzupełniają półki i zmieniają aranżacje.
Wybrałem się więc do Lidla w niedzielę około siedemnastej i rzeczywiście, w stosunkowo umiarkowanym ruchu klientów pracownicy powoli przygotowywali centrum sklepu na kolejny tydzień tematyczny, tym razem łazienkowo-kuchenny oraz produktów ze znakiem „bio”. Nie wierzę, że eksperci ze związków zawodowych takich prostych prawideł handlu nie znają. Jeśli nie, może powinni oddać swój etatowy mandat oraz zrezygnować z kilkunastotysięcznej pensji? Skoro nie chce im się wydać dwóch złotych na bilet autobusowy, aby zobaczyć, jak wygląda niedziela w sklepie, to może wolą, aby przypomniały im o tym panie Krysie, które już wkrótce nowym nocnym zmianom mogą powiedzieć głośne „nie”.
Dzięki związkowcom Pani Krysia może teraz dojeżdżać sypialną jedynką Deluxe
Inna sprawa, jak te panie Krysie wrócą z nowej późnosobotniej zmiany, skoro polski system transportu zbiorowego działa mniej więcej do godziny 22.00 i nic nie wskazuje na to, żeby miało się to zmienić. W nocy z niedzielę na poniedziałek też próżno oczekiwać miejskiego autobusu, podmiejskiego PKSu, a nawet pociągu Regio. Po północy do dyspozycji pani Krysi pozostanie ledwie kilka nocnych składów PKP Intercity przeszywających spowitą okowitą Polskę raczej wzdłuż niż wszerz – acz doprawdy ogarek temu, komu nocne rozkłady i przebiegi tych składów będą do czegokolwiek akurat pasować.
Dobry dojazd – z Warszawy odchodzą pociągi z czystymi drzwiami 1 klasy
Nocne zmiany w handlu to pomysł uciążliwy, ale na horyzoncie pojawił się pomysł niepokojąco groźny. To maksymalizacja sprzedaży w soboty. Już teraz w soboty oraz inne dni przedświąteczne w sklepach bywa tłoczno, więc nietrudno wyobrazić sobie, że po wprowadzeniu niedzielnego zakazu handlu sobotni tłok się wzmoże. Może się on wręcz zwielokrotnić a to za sprawą mechanizmu przećwiczonego w ubiegłych latach na Węgrzech. Mechanizm ów polegał na wprowadzaniu przez sieci handlowe sobotnich masowych promocji na przeróżne artykuły, aby ściągnąć do siebie jak największą liczbę klientów i wygenerować dzięki temu jak największy obrót.
Kiedyś też dojeżdżali pociągami (albo jednym, jak tu) i nikt nie narzekał!
Ceny na promowane artykuły były w owe soboty niewiarygodnie niskie, można podejrzewać, że wręcz dumpingowe, więc nic dziwnego, że węgierskie sklepy pękały wówczas w szwach. Jak można się domyślić, zmasowane zakupy artykułów po niskich cenach w okamgnieniu doprowadziły do upadku tysiące małych sklepów, które w takich warunkach w żaden sposób nie były w stanie konkurować z sieciami. W obliczu tych bankructw pomińmy zatem dyskretny aspekt dyskomfortu klientów wijących się w niekończących się kolejkach oraz przeciążenie obsługiwaniem niespotykanej wcześniej liczny klientów kasjerek oraz przejdźmy od razu do pytania, skąd brały się tak niskie ceny na tak masową skalę – słowem, kto fizycznie płacił za te promocje? Okazuje się, że producenci i dostawcy, którym sieci grzecznie zaproponowały swoiste ultimatum – albo na określone partie towarów radykalnie obniżą ceny, tak aby sieć mogła je wystawić w sobotnich promocjach, albo znajdzie się inny dostawca, który żądane ceny zaoferuje. Wyboru nie było, bo politykę gigantycznych promocji prowadziły wszystkie węgierskie sieci, zatem przeniesienie się pod auspicje innej nie wchodziło w grę. No chyba że za jeszcze niższą cenę, co też oznaczałoby dla producentów bankructwo, tyle że szybciej. Warto przy tym zauważyć, że to właśnie sobotnie promocje w dużej mierze przyczyniły się do całkowitego zniesienia ograniczeń handlu na Węgrzech. Naciskali nań producenci, dostawcy, ale też i sami pracownicy handlu.
YT1
Nasi specjaliści od stanowienia prawa nie raczyli wyciągnąć lekcji z węgierskich doświadczeń i wolą nonszalancko obnosić się z pro-pracowniczą propagandą, za którą nie kryją się absolutnie żadne konkrety. Chcą patrzeć w przeszłość, kiedy to także i Polsce sklepy były w niedziele nieczynne. Odwołują się do czasów PRL i to niezależnie od tego, że wówczas handel działał w warunkach gospodarki nakazowo-rozdzielczej i był prowadzony w ciasnych pawilonach PSS Społem, WPHW i GS Samopomoc Chłopska. Klienci bezustannie narzekali wówczas na branżę, a braki w zaopatrzeniu były na porządku dziennym.
Koniec zmiany warto skorelować z godzinami operacji dworcowej windy – albo wleźć po schodach. Kiedyś każdy właził i nie narzekał!
Cała beznadzieja tego systemu ujawniła się dopiero pod koniec lat 80. minionego wieku, kiedy w regulacji rynku nie pomagały już ani kartki na cokolwiek, ani drastyczne podwyżki cen na wszystko. Wolna niedziela stanowiła więc dla kreatorów tamtych rozdzielników prawdziwe wybawienie. Wszak to, co trzeba by urzędowo rozdzielić na siedem dni w tygodniu, rozdzielało się na sześć i to jeszcze nie do końca, bo w soboty sklepy zamykały się wczesnym popołudniem.
Inspiracja czasem minionym to droga donikąd. Handel to nie skansen, to jedna z branży gospodarki, a więc byt ekonomiczny, który dąży ku postępowi. Dość przypomnieć, jak robiliśmy zakupy jeszcze 10-15 lat temu a jak robimy je dziś. Kto wówczas poważnie brał handel internetowy? A to właśnie on dziś najbardziej rośnie w siłę. Polski prawodawca najwyraźniej nie myśli poważnie o nim do dziś, a skoro tak, to już wkrótce może być zmuszony pomyśleć. Niektóre sieci handlowe już dziś informują, że na niedziele przemianują swoje sklepy na tak zwany „show room”, czyli przestrzeń wystawienniczą. Towary będzie można oglądać, dotknąć, przymierzyć, dopasować, ale nie kupić. Zakup nastąpi za pomocą aplikacji i zostanie fizycznie zrealizowany w dniu następnym, kiedy to do klienta zostanie nadana przesyłka z wybranym podczas wizyty w przestrzeni wystawienniczej produktem. Jak zakazać oglądania? Być może okaże się, że pomysłowość polskiego prawodawcy jednak przekracza wyobrażenie polskiego handlowca. Ale i na to będzie sposób.
YT2
Pojawiają się bowiem sklepy bezobsługowe, swojego rodzaju supermarkety, w których klienci sami wybierają towary z półek a dzięki zaawansowanym technologiom płacą za nie automatycznie, przechodząc przez bramki wyjściowe. To prawda, pomysł jawi się jeszcze mocno futurystycznym, ale zauważmy, że na świecie w pełni bezobsługowe sklepy już działają i to nawet w stanowiącej bodaj największe handlowe wyzwanie branży spożywczej. Najnowocześniejszy z nich, choć wcale nie pierwszy, otworzył niedawno w Seattle Amazon. Choć spółka nie ma planów ekspansji w tym segmencie, to jednak swoim pomysłem wskazuje nie tylko możliwości ale i kierunek rozwoju handlu w przyszłości, zwłaszcza ze rzecz podchwycili wcześniej Chińczycy, którzy swoje wersje bezobsługowych sklepów zamierzają intensywnie popularyzować.
Skoro postęp napędzany jest przez konieczność, to być może właśnie w Polsce sieć Tesco albo Auchan, w której od lat funkcjonują sekcje kas bezobsługowych, postanowi wdrożyć bardziej pionierski projekt handlowy? To na razie tylko pytanie, ale może wcale nie tak odrealnione, skoro już odpowiada nań polska sieć eobuwie.pl, otwierając we Wrocławiu pierwszy w Europie zautomatyzowany sklep stacjonarny z wielkim zapleczem magazynowym.
Tak oto wygląda przyszłość handlu i kto wie, może to właśnie osaczona zakazami Polska stanie się idealnym modelem do testowania a następnie wprowadzania nowatorskich rozwiązań handlowych? Jeśli tak, rządowe ograniczenia mogą zadziałać odwrotnie do zamierzeń. A te są na wskroś naiwne, o czym świadczy postawa odpowiedzialnych za rzecz ministrów, którzy na łamach prasy liczą na… dobrą wolę po stronie przedsiębiorców we wdrażaniu nowych przepisów, ostrzegając przy tym, iż jeśli pojawią się próby omijania ustawy, pojawią się jeszcze większe ograniczenia.
fot. youtube.com Robot. Pracownik przyszłości. Nie narzeka na nic. Bez wąsów! Zagrożenie dla związków zawodowych! Nie potrzebuje ich! Zakazać ustawą!
No cóż, to powodzenia!