O mojej ostatniej podróży wspominałem już we wpisie o Gazpacho. Należy się wam jednak małe wyjaśnienie. Otóż nie podróżowałem jedynie po hiszpańskiej Galicji. Swoją wędrówkę zacząłem w Portugalii, a dokładniej w mieście, które skradło moje serce – Porto. To miasto nie jest przesiąknięte europejskością. Ma w sobie coś, powiedziałbym, wschodniego. Popękane kamieniczki obłożone ceramicznymi płytkami, uliczne koty i południowy klimat sprawiają, że aż chce się zaglądnąć w każdą, najmniejszą ślepą uliczkę. Ale nie o miastach na tym blogu mowa, a za co ja je najbardziej cenię. Jedzenie. Polskie przyzwyczajenia na Camino de Santiago należy odstawić na bok. Przez upał nie myśli się o kopiatych talerzach, wystarczają małe porcje jedzenia. Ma to swoje plusy. Dzięki temu można skosztować więcej potraw. W moim przypadku działa to świetnie. W pierwszy dzień, po śniadaniu z kawą nad rzeką Douro przyszedł czas na obiad. Leciałem tam z myślą o słodkościach, o których wiele słyszałem, a nigdy nie miałem okazji ich spróbować. Więc na obiad Pasteis de nata – tartaletki z kremem i Bolo de arroz – pyszne babeczki z mąki ryżowej ze słynnej wśród miejscowych, pękającej w szwach Padarii Ribeiro. Chcąc zaoszczędzić, można kupić je również w markecie. Kawa już była, słodycze też. Jeszcze wino! Porto słynie ze swojego mocnego wina o tej samej nazwie. Jednak nie ma co najadać się na zapas. Po drodze mija się jeszcze wiele miast i miasteczek, w których można dostać to wszystko. Warto dodać, że amatorzy owoców morza poczują się tu jak w raju. Szlak, jak sama nazwa Camino da Costa wskazuje, prowadzi wzdłuż oceanu, więc i wyłowione przysmaki są wyjątkowo świeże, tanie i przerabiane w ogromnych ilościach.
...a w drodze świeże bagietki, oliwki, sardynki i pomarańcze.
Po kilku dniach przekracza się granicę hiszpańską. Tam moje wspomnienia wróciły! Tortilla de patatas – hiszpański omlet z ziemniakami i cebulą w domu nie smakuje tak samo, jak w przydrożnym barze. Energii do marszu dodają churros – podłużne, chrupiące „pączki” posypane cukrem i podawane z gorącą czekoladą. W Baionie trafiłem do miejsca, gdzie filiżanka czekolady była naprawdę spora! Za owocami morza nie szaleję, uwielbiam jednak smażone kalmary. W Santiago de Compostela na szybki głód polecam kawałek empanady, czyli pieczonego ciasta z farszem. Można dostać je dosłownie wszędzie, najlepsze jakie jadłem pochodziły z małej piekarni. Słysząc Galicja moje myśli krążyły jednak wokół innej potrawy. Niektórzy nie odważą się jej skosztować, inni wręcz czekają na to, co przyniesie los. Mowa tutaj o Pimientos del padron. Te zielone papryczki to istna rosyjska ruletka. Niektóre z nich są neutralne w smaku, inne zaś potrafią być bardzo ostre. I nigdy nie wiadomo, na którą z nich się trafi. Ja lubię te ostrzejsze, przez co byłem trochę rozczarowany, bo na cały talerz trafiły się tylko cztery. Smażone są w głębokim oleju i podawane z solą morską.
...a w drodze świeże bagietki, pomidory, jamon serrano i melony.
O mijanych po drodze knajpkach i pysznościach na szlaku można by pisać w nieskończoność. Chcę jednak, tak jak Pimientos del padron, pozostawić wam nutę niepewności i pozwolić samym odkryć swoje smaki na szlaku.
J Co do samej wędrówki, jest ciężko, ale warto przebyć te dwieście kilka kilometrów i dotrzeć do Santiago de Compostela. Wtedy wszystko smakuje lepiej!