Nie wiem, kiedy to zleciało, ale za mną pięć pełnych lat pracy w szkole. Początki nie były ani łatwe, ani satysfakcjonujące finansowo. Nadal nie jest kolorowo pod tym względem, ale, przy odpowiednim gospodarowaniu, dwunastogodzinnej tyrze, łapaniu dodatkowych chałtur, i uporze ciułacza, stać mnie na wiele. Myk myk i wakacje. Uff.W tym roku wybraliśmy się z moim lubym do Antwerpii. Oto fotorelacja z podróży.
Po kilkunastu godzinach jazdy autobusem dotarliśmy do Antwerpii o 6 rano. Od razu zafundowaliśmy sobie niemal siedmiokilometrowy spacer z walizkami na kółkach. Obudziliśmy pół miasta. Pozdrawiamy tych, którzy się przez nas nie wyspali (a była to sobota).
Po drodze spotkaliśmy parking rowerowy.
I piekarnię.
I mnóstwo innych rzeczy, których nie uwieczniłam na zdjęciach, bo jedyne, o czym wtedy marzyłam, to odpoczynek, drzemka, cokolwiek.
Zwiedzanie rozpoczęliśmy od dworca kolejowego, który zapiera dech.
Jest kilkupoziomowy, ogromny.
A pani na dworcu mieli owocki.
Poszliśmy na dzielnicę diamentową, gdzie żydzi sprzedają biżuterię. Szczerze mówiąc, poza synagogą wciśniętą między wysokie budynki, nic tam ciekawego nie ma. No, może gdyby było nas stać na tę biżuterię i chcielibyśmy ją jeszcze kupić... Ale pierścionki za 6000€ to nie jest coś, o czym marzę i czego potrzebuję. Szybko poszliśmy więc dalej.
Odwiedziliśmy miejski park, gdzie jest ładnie i spokojnie. Jest duży plac zabaw dla dzieci, skatepark, pomniki, jeziorka, a po trawie kicają króliki. Pospacerowaliśmy, posiedzieli na ławeczce.
A to pomnik psa.
A to pomnik van Dycka, pod którym siadaliśmy celem zjedzenia czekolady i stroopwafli.
Ale o tym później.
Odwiedziliśmy dom Rubensa z pozłacaną skórą na ścianach i z biustami ręcznie malowanymi na kuchennych kafelkach. W złotych ramach złote obrazy, Polacy przyjmujący słowiańskie pozy do zdjęć pod malunkiem.
I to niedokończonym.
A to my.
Pod katedrą grał wesoły kataryniarz. Dziadziuś, a energii miał za trzech.
Boczne uliczki.
A to pomnik Silviusa Brabo, który odciął rękę olbrzymowi.
O Silviusie przeczytacie choćby tu: KLIK
W pałacu na rogu Meir i Wapper można wejść do sklepu z belgijską czekoladą i obejrzeć jak za szybą panowie przygotowują czekoladki. A potem można je kupić za grube pieniądze.
Czekoladki nie były wegańskie, więc problem z głowy ;)
W drodze do wąskiej uliczki, o której byśmy nawet nie wiedzieli, gdyby nam miejscowi nie pokazali palcem. A to chyba najbardziej urocze miejsce w całej Antwerpii, jaką nam się udało poznać.
Widok na port.
W Antwerpii można przejść pod rzeką. Wystarczy znaleźć wejście do tunelu, zjechać starymi, drewnianymi schodami ruchomymi i się idzie.
I idzie.
I idzie.
A potem się ogląda Antwerpię zza rzeki.
Cosmogolem też ją ciągle ogląda.
Na szczycie Museum aan de Stroom jest taras widokowy.
Samego muzeum nie udało nam się zwiedzić, bo było już zamknięte. W ogóle trudno nam się było rozeznać, kiedy co będzie otwarte, bo nie ma tam reguły. Są obiekty zamknięte na przykład we wtorki, niektóre sklepy nie działają w czwartki, a w międzyczasie jest święto państwowe, o którym turysta dowiaduje się, kiedy się odbija od zamkniętych drzwi restauracji.
Brama prowadząca do China Town.
Świetnie zaopatrzony chiński market z jedzeniem. Mogłabym tam zamieszkać. I kupić niemal wszystko. Ograniczyłam się do kilku produktów spożywczych i bambusowych koszyczków do gotowania na parze. Bardzo polecam.
W Antwerpii zobaczyliśmy oczywiście dużo więcej, niż tu pokazałam. Jedźcie i zobaczcie na własne oczy, bo zdjęcia wrażeń nigdy nie oddadzą. Jedyne, czego żałuję, to fakt, że geocaching się nam nie udał. Każde podejście skończyło się fiaskiem. A może zabrakło nam cierpliwości?
Nie wiadomo.
To jeszcze o jedzeniu. Mieszkaliśmy w domu u przyjaciela mojego chłopca. Stołowaliśmy się więc głównie sami, pichciliśmy, lepiliśmy pierogi. Chcieliśmy odwiedzić wszystkie wegańskie bary i restauracje w mieście, ale albo były zamknięte, albo za drogie, albo "wrócimy tu później", ale nie wracaliśmy. Ale:
Byliśmy na falafelach u Turka (hummus marzenie).
Jedliśmy pyszne lody. Sorbety z mango i z żurawiny najlepsze.
W chińskim markecie kupiliśmy sojowe ciasteczko. Zaskakująco dobre, delikatne, nie za słodkie, nie spodziewaliśmy się, że może być aż tak smaczne.
W eko sklepie zdobyliśmy jogurty, stroopwafle (dwa lata o nich marzyłam!).
I czekoladę <3
W zwykłym supermarkecie znaleźliśmy wegańskie lody waniliowe, które były osom.
Ale przede wszystkim najwszyściejszym:
Frytki. Mnóstwo frytek. W końcu Belgia jest krajem frytek. Nawet magnesik na lodówkę można kupić frytkowy. Tradycyjnie jada się je tam z majonezem.
Z przyczyn oczywistych w naszych kubeczkach keczupy.
A to zdobycze, które przywiozłam do domu. Ciasteczka imbirowe, złote czekolady, ciastka korzenne, stroopwafli cały zapas, majonez, green curry, red curry, wegański beszamel, bananowe mleko Alpro, budynie karmelowe i ciasteczkowe, chrupki, chiński makaron, belgijskie czekoladki dla mamy, bambusowe koszyczki do gotowania na parze.
A przede wszystkim wspomnienia. I dla nich warto tyrać przez cały rok i ciułać złotówkę do złotówki. O nich warto myśleć, kiedy w pracy jest ciężej. A potem jechać i zbierać nowe wspomnienia.
Róbcie to.