Ten post miał się pojawić ponad tydzień temu. Najpierw trudny wieczór i noc z niedzieli na poniedziałek, zatrucie, nieprzyjemna sprawa. Potem jakiś dziwny poniedziałek, początek bólu, który opuścił mnie dopiero w sobotę.
Wiem, że nie powinnam pisać o tym tutaj w końcu to blog kulinarny. Jednak to moje miejsce, chciałabym chociaż kawałek coś o sobie tutaj pisać. Nie zdradzę szczegółów, bo po co o nich pisać? Są w mojej głowie, gdzieś na pojedynczych kartkach, które zapisywałam podczas fatalnego tygodnia, który mi się przydarzył. Chciałabym też usprawiedliwić trochę dlaczego na blogu ostatnio ucichło a i pewnie w najbliższym czasie nie wiele się wydarzy, chociaż pomysłów jeszcze tydzień temu było mnóstwo. 7 dni może zmienić naprawdę dużo w życiu i głowie człowieka. Komu nie chce się czytać to już teraz zapraszam na nowy przepis zainspirowany wypiekiem
Tapenady :)
W poniedziałek wieczorem poczułam silny ból żołądka i brzucha. Położyłam się jednak spać, bo myślałam, że to może z przejedzenia? Dwie godziny później wiedziałam jednak, że to nie z przejedzenia i coś dzieje się złego. Nieprzespana noc, wizyta na SORze w pobliskim szpitalu. Tam pierwsza diagnoza, leki i do domu. Wtedy jeszcze, do południa też myślałam, że da się z tym żyć, kiedyś mi to wytną i z głowy. No, ale w życiu nigdy nie jest prosto. W południe ból się nasilał, kroplówki podane nad ranem nie pomagały. Wieczorem decyzja, aby ponownie jechać na SOR. Znowu badania, kolejne niespodzianki. Okazało się, że jednak sprawca nie jest jeden. Jest ich aż trzy + zapalenie. Oczywiście kto nie był ostatnio w szpitalu, na SORach ten może nie wie, że teraz nie kładą do szpitala nawet nie jak wiedzą, że ryzykują czyimś życiem. Kolejne kroplówki i do domu. Środa to już działanie od rana, narastający ból nie do wytrzymania, gorączkowe branie leków przeciwbólowych i gehenna czekania na innym szpitalnym SORze. Po kolejnych 6 godzinach czekania, podpinania do kolejnych kroplówek nie wytrzymałam. Razem z mamą zrobiłyśmy raban Od ponad 48 godzin wołałam o pomoc, której nikt nie widział. Jedna rozmowa, jedna stanowcza interwencja na szczęście pomogła. Przyszedł lekarz, z którym porozmawiałam od serca, bo już inaczej nie potrafiłam. Bolało mnie serce, bo bolało mnie całe ciało z ciągłego, nieprzerwanego bólu. Po prawie 12 godzinach spędzonych na SOR łaskawie przyjęli mnie do szpitala, liczyłam, że skracam sobie swój ból. Jak ja w tamtej chwili się pomyliłam... Kolejni lekarze, kolejne pomysły co mi jest chociaż wszyscy tak naprawdę wiedzieli o co chodzi. Wymyślanie i odwlekanie badań, brak jedzenia i picia, ciągłe kroplówki. Ból, ból, ból... Taka była środa, czwartek i piątek do 14, kiedy po USG, które w końcu mi zrobiono okazało się, że to ostatnia chwila. Kiedy przyszła blada lekarka i wiedziała, że zawiedli, że parę godzin i może być ze mną różnie. Wtedy nie obyło się bez chwili zawahania, doszły niezaplanowane okoliczności, które mogły opóźnić operacje, która musiała być już. Moje Trojaczki buszowały w brzuchu, robiły tam sobie istne piekiełko, zapalenie chciało wtargnąć w całą mnie. Pisze trochę o tym dramatycznie, a może bardziej budować napięcie? Wiadomo, że wszystko skończyło się dobrze, bo zdążyli, bo operacja się udała. Ale co by było gdyby jeden lekarz, który w piątek przyszedł na poranny obchód nie ocknął się? Na szczęście dźwignął na swoje bary błędy kolegów. Udało się i o 18.30 nawet bez większego stresu trafiłam na sale operacyjną. Wymęczona, odarta z emocji i uczuć. Noc po operacji była chyba najgorszą. Nie lubię się z Panią Narkozą, oj nie lubię. Trudny weekend, ale dający nadzieję. Wczoraj wróciłam do domu, jest na pewno lepiej. Mam bliskich koło siebie, wącham ulubione żółto-fioletowe tulipany i nie mogę powstrzymać łez, które co jakiś czas cisną się do oczu. Emocje schodzą, targają mną dobre i złe uczucia. Starałam się nie płakać w szpitalu, nie denerwować w nocy, kiedy nikogo nie było, bo ból jeszcze bardziej narastał. Zastanawiałam się kiedy w końcu nie wytrzymam i coś się stanie, wariowałam. To taki mini skrót tego co tak naprawdę się ze mną działo. Wyniszczył mnie ten tydzień. I chociaż jest z happy endem to ja go nie do końca czuje. Mnie cieszy fakt, że nie boli mnie w środku, tylko rana. Wkurza brak siły i ta bezsilność, która była mi obca. Poczucie takiej bezużyteczności, zwalanie na innych tego co ja sama robiłam w dwie minuty. To mnie drażni i podcina skrzydła. Rozumiem co mi wszyscy tłumaczą, że tyle dni bólu, środków przeciwbólowych, brak picia i jedzenia zrobiło swoje, że to w dwa dni nie minie. Rozumiem, ale i tak się wkurzam, bo taka już jestem ;)
Ten tydzień postanowiłam przeznaczyć na odpoczynek. Nie interesują mnie sprawy zawodowe, studenckie ani żadne inne. Mam wypocząć, wyczyść umysł z dobrych i złych emocji. Chciałabym mieć tzw. pustą kartkę, którą zapełnię nowymi planami co dalej chcę robić, jak to wszystko ogarnąć. Wiele rzeczy okaże się przypadkiem, na niektóre kierunki muszę poczekać. Jest sporo do zrobienia, nadrobienia i nadgonienia. Jednak to nie ten czas, nie ta chwila. Teraz muszę zapomnieć, a przynajmniej wymazać złe momenty z ostatniego tygodnia. Nauczyć się, że przez najbliższy czas nie zjem ukochanych smakołyków. Dieta lekkostrawna może nie jest nudna, ale ma jednak spore ograniczenia. Dlatego na blogu nie będzie zbyt wiele nowości, chyba że siły na tyle wrócą, że zacznę dogadzać rodzince. Oby to szybko nastało, bo tęskno mi do stania przy garach, bez bólu :) Trzymajcie za mnie kciuki, żeby w końcu jakoś się u mnie poukładało. Dziwnie się zaczął ten rok. Mam czasami wrażenie, że dostałam z góry znak, że czas coś zmienić. Chyba powoli dociera do mnie, że nie mogę ciągle myśleć o innych, przejmować się innymi i ciągle zostawiać swoje marzenia na później. Nie wiem czy mi się uda chociaż w małym stopniu na bycie "ja", ale może czas to zrobić? W końcu kiedy ja nie będę zdrowa, nie będę szczęśliwa to i to co będę ofiarować innym nie będzie prawdziwe, takie w 100%. Chyba zrozumiałam, że nie można wiecznie dawać, kiedy nic nie otrzymuje się w zamian, ale od samej siebie.
Uff najgorsze za mną. Nie ukryje mokrych i czerwonych polików od łez. Niedługo przyjedzie moja babcia, która "wyprowadzi mnie na spacer". Samotne spacery nie są dozwolone do odwołania ;) A Wam dzisiaj na osłodę przedstawiam ciasto, które mnie zauroczyło. Specyficznie się nazywa, bo co to właściwie jest Tort Nua? Proste i pyszne ciasto z kremem budyniowym. Ideał dla mnie :) Przyjemnie wilgotne, wyrośnięte i kolorowe :) Zniknęło szybciutko i pewnie jeszcze kiedyś je upiekę. To ciasto jest dobre do wariacji :)
Tort Nua
Składniki:3/4 szklanki cukru
80ml mleka
3 jajka
3/4 szklanki oleju rzepakowego
2 łyżeczki proszku do pieczenia
300g mąki pszennej
krem:1 żółtko
dwie łyżki cukru
300ml mleka
50g mąki pszennej
50g gorzkiej czekolady
Przygotowanie:Zaczynamy od przygotowania kremu. Żółtko ubijamy z cukrem na gładką masę. Ciągle miksując dodajemy mąkę, na końcu dolewamy mleko. Gotową masę przelewamy do rondelka i gotujemy na wolnym ogniu aż uzyskamy budyń. Pamiętamy, że masę musimy cały czas mieszać, żeby się nie przypaliła (ok. 5 minut). Krem odstawiamy do wystudzenia w chłodne miejsce i przykrywamy folią spożywczą, aby wierzchnia warstwa nie wyschła. Czekoladę rozpuszczamy w kąpieli wodnej. Zimny budyń dzielimy na dwie części, do jednej dodajemy rozpuszczoną czekoladę i mieszamy.
Ciasto zaczynamy od wybicia jajek i ubiciu ich stopniowo dodając cukier. Masa musi być jasna i puszysta. Następnie cały czas miksując dodajemy olej, potem mleko i ubijamy przez chwilę aż składniki się połączą. Na koniec miksując na najmniejszych obrotach dodajemy stopniowo przesianą mąkę z proszkiem do pieczenia. Tortownicę u mnie o średnicy 24cm wykładam papierem do pieczenia. Ciasto przekładamy do tortownicy i dodajemy kleksy łyżką obu kremów. Wstawiamy tort do piekarnika rozgrzanego do 160 stopni bez termoobiegu i pieczemy ok. 40-45 minut. Na ostatnie 5 minut włączamy termoobieg, aby ciasto ładnie przyrumieniło się. Smacznego!
