Siedem dni temu o tej godzinie (17:30) dojeżdżałyśmy z Moniką do centrum Londynu z lotniska Stansted. Miałyśmy przed sobą perspektywę trzech dni w brytyjskiej stolicy mody, sklepów, barów i pubów, czerwonych autobusów i telefonicznych budek oraz metra. Tę listę mogłabym kontynuować pewnie jeszcze przez kilka linijek – tak charakterystycznym miastem jest Londyn. Wspomnienia sprzed pięciu dni są we mnie jeszcze bardzo żywe, więc na ciepło (nie gorąco, bo trochę jednak już emocje ostygły) relacjonuję nasz niedługi, ale intensywny pobyt w mieście nad Tamizą.
Nie chcę skupiać się w tym poście na tym, co robiłyśmy każdego dnia – nie miałyśmy zwariowanych, niebezpiecznych czy strasznych przygód – w końcu to krótki weekend w Londynie, a nie miesięczna wyprawa Amazonką ;) Skupię się za to na emocjach i odczuciach, które siedzą we mnie głęboko od wielu lat – od pierwszej wizyty w Londynie.
Moja miłość do Wielkiej Brytanii i Wysp Brytyjskich trwa od najmłodszych lat – nie wiem czego to zasługa, ponieważ pierwszy raz wybrałam się do Anglii, mając 16 lat, na 3-tygodniowy kurs językowy. Co to był za wspaniały wyjazd! To dzięki niemu moja miłość rozkwitła. A dlaczego się pojawiła? Może po prostu dlatego, że od 7 roku życia uczyłam się angielskiego. Wiem, że teraz to standard, jednak prawie 20 lat temu (o mamusiu, naprawdę to napisałam?!) w Szkole Muzycznej, do której chodziłam, była jedna grupa języka angielskiego, zorganizowana przez prywatną szkołę językową, a angielski w ramach lekcji szkolnych pojawił się dopiero w I gimnazjum. I na tę prywatną grupę zapisali mnie rodzice, za co im będę dozgonnie wdzięczna! Bo to dzięki nim nigdy nie miałam problemów z tym językiem, mogłam pojechać do Anglii samiuteńka bez strachu, bez większej bariery językowej… Mogłam przeczytać ostatnią część Harrego Pottera dzień po jego wydaniu w Anglii, kiedy w Polsce dopiero zabierano się za tłumaczenie! Tak, uwielbiam angielski, ale o tej miłości może jeszcze napiszę kiedyś, przy innej okazji, bo dziś ma być o Londynie!
Londyn, Londyn, co z Ciebie wyrośnie?
Muszę przyznać. Z bólem, ale muszę. Pomimo wspaniałości miasta, czerwonych autobusów (o rety, jak ja lubię te autobusy!), National History Museum, bezglutenowych restauracji na każdym rogu, języka angielskiego, uginających się pod świetnymi produktami półek sklepowych. Czekaj, czekaj… Wróć! Języka angielskiego? Niestety, języka angielskiego mówionego za dużo nie uraczymy. Uraczymy za to każdego innego języka. Tak, pomimo wspaniałości tych wszystkich rzeczy, które wymieniłam i wymienić mogłam, Londyn tonie i pęka w szwach. Tonie pod ilością, masą, ogromnym zalewem ludzi. Ludzi z całego świata, z każdego zakątku! Polaków (głównie jako pracownicy restauracji), Hindusów, Chińczyków, Japończyków, Muzułmanów, Hiszpanów… I tak, jestem jedną z tych osób, która Londyn podtapia. 8 lat temu ilość ludzi w Londynie też była szokująca dla dziewczynki z Gdańska, ale nie ma porównanie do tego, co się dzieje tam teraz. Najintensywniej ten natłok ludzi odczułam na Oxford Street, w metrze i w sklepach. Masy. Inne słowo nie przychodzi mi na myśl. Przerażające masy. Przy Londynie, Gdańsk czy Poznań to miasteczka. Małe miasteczka, w których można oddychać, bo w Londynie czasem ciężko nabrać tchu.
Czerwone autobusy ponad wszystko!
No dobrze, negatywy za nami. W końcu Londyn to dalej uwielbiane miasto – pełne elegancji i szyku, uśmiechniętych ludzi, cudowną architekturą, którą nie mogę się nasycić, no i jednak brytyjskim akcentem, rzadko słyszalnym, ale jak już dojdzie do uszu, to chwyta za serce. Szczególnie, jak studiowało się filologię angielską w grupie z akcentem brytyjskim! Za każdym razem wzdycham z żalu, że nie ja jestem właścicielką tego akcentu.
I ludzie… Pani ekspedientka przy kasie – uśmiechnięta, mówiąca do mnie per Miss, głosem pełnym elegancji, dbająca o klienta. W Polsce niestety taki stosunek do klienta, to wciąż rzadkość. Uczymy się, ale daleko nam do angielskiej kultury sklepowej.
Nie mogę pominąć gastronomii – w końcu o kulinariach na blogu też trochę jest! Londyn porwał mnie w swój świat gastro – otwartością na to, że nie każdy może wszystko jeść. Myślę, że nie skłamię, jeśli napiszę, że około 90% restauracji oferuje bezglutenowe menu. Osobne menu wraz z dostępną poradą kelnera i dostosowaniem potrawy do potrzeb klienta. A co więcej – brak dodatkowych opłat za to, że jest się na diecie bezglutenowej! I znowu muszę odnieść się do Polski – nadrabiamy zaległości, powstaje coraz więcej miejsc, gdzie można zjeść coś bez glutenu, jednak cały czas w dużej mierze restauracje ograniczają się do informacji, które dania zawierają alergeny, ale… na tym koniec. Tak naprawdę nigdy nie jestem do końca pewna, czy na pewno nie dostanę czegoś z mąką, ponieważ najgorszy w tym wszystkim jest brak świadomości obsługi. I w takich momentach dochodzi do mnie jak ciężko mają celiacy.
I jeszcze jedno - trafiłyśmy z Moniką na naprawdę kochanego hosta – jak to Go wspólnie określiłyśmy – bardzo pociesznego. Declan, z pochodzenia Irlandczyk, był naprawdę troskliwym, cierpliwym i mało wymagającym gospodarzem. Ze świecą takich szukać, bo dni mogłyśmy zaplanować sobie całkowicie pod siebie, a późne godziny wieczorne (po północy) spędzałyśmy na angielskich rozmowach. Myślę, że wielu z Was słyszało o Couchsurfingu (CS’ie), ale dla tych, którzy nie wiedzą, czym CS jest, już tłumaczę – CS to portal, na którym ludzie z całego świata oferują darmowe noclegi w swoich domach. Jest to takie generalne przesłanie, jednak pod nim kryję się coś więcej - nawiązanie międzykulturowych znajomości, zasmakowanie obyczajów innych państw czy spędzenie czasu w inny sposób niż przeciętny turysta. Jeżeli nigdy nie spróbowaliście couchsurfingu – spróbujcie!
Byliście w Londynie? Napiszcie koniecznie, jakie Wy macie odczucia! :)