Wczorajszy dzień byłby kolejnym spędzonym w piżamie, gdyby nie Jagienka, prowadząca blog
Cherry dreams. Natrafiłam na nią w komentarzach pewnej innej strony internetowej, również bloga, ale kulinarnego. Z ciekawości zerknęłam, kto to taki... i hej, chyba znalazłam inspirację do zdjęć! Po przeglądnięciu kilkunastu postów szybko wyskoczyłam z piżamy, wyciągnęłam z szafy pierwsze lepsze ciuchy, a potem wybiegłam z domu z aparatem w dłoni.
(
źródło)
Zdjęcia Jagny są naprawdę urokliwe, ma swój własny styl i wyróżnia się wśród tłumu. Fotografie wschodu słońca, jesiennego krajobrazu, Mazur czy Wrocławia wywołały u mnie mnóstwo pięknych wspomnień, bo ta dziewczyna zawarła w nich piękno trwającej chwili i wszystkie promienie, wiatry czy dźwięki miasta. Za to jej ciuchy... Kurczę, chyba zamieszkam w szafie Jagienki. Prawie-że-bohaterka "Krzyżaków" ma niezłą kolekcję spódnic i spódniczek, a ja ostatnio coraz bardziej się w nich rozkochuję i cały czas mogłabym chodzić w mojej ulubionej - czarnej z plisami, do kolan. I te sweterki, zwłaszcza czerwony! Chyba czeka mnie napad na lumpeksy, bo przynajmniej dzięki nim mogę nie wyglądać jak jedna kopia z tysiąca innych.
Jednym z postów, który najbardziej mi się podoba, jest
ten. Obejrzyjcie sami, bo zdjęcia mają czar i własną historię, co czyni je wyjątkowymi. Ja się w nich zakochałam. To one sprawiły, że zdecydowałam się opuścić mury mieszkania i pobawić w fotografa. Tak, pobawić, bo to tylko zabawa, coś sprawiającego mi przyjemność, lecz kto wie? Może przerodzi się to w coś większego? Przecież pianino też nie było od razu rzeczą, bez której nie wyobrażam sobie życia.
Chciałabym opisać cudowny przypływ sił, który nastąpił po pierwszym wdechu świeżego powietrza... Ale raczej ciężko o to, gdy mieszka się przy głównej ulicy. Jednakże wystarczy przedostać się na jej drugą stronę, przejść kilkanaście metrów chodnikiem i zejść na wydeptaną w trawie ścieżkę, by zmienić otoczenie o 180 stopni. Najpierw kładka na strumyku, a później zarośla, zboże, drzewa, stawy, dzikie jeżyny. Małe miasta mają swoje plusy, jak sami widzicie. Już nawet uszy zaczynają ignorować uliczny ruch, skupiając się na konikach polnych i szumiącej trawie. Spacerując brzegiem stawu, można spotkać ciekawych modeli.
Gdy przechadzałam się miedzą, zauważyłam, że prawie przy każdym moim kroku wybucha małe zamieszanie w gęsto rosnącej koniczynie, w kilku miejscach niedaleko postawionego buta. Kępki zielska przechylające się gwałtownie w stronę wody i małe, brązowawe stworzenie, które wyskoczyło z koniczyny na dwie sekundy, miały oczywiste wyjaśnienie. Żaby, żabki. Chyba z trzydzieści niedużych sztuk na całej miedzy - w kolorach ziemi i trawy. Gdyby nie były takie płochliwe lub gdyby koniczyna nie porastała tak gęsto podłoża, może udałoby mi się uchwycić chociaż jednego płaza.
Miałam także bliskie spotkanie z nadpobudliwym dzięciołem, który tak naprawdę okazał się... wiatrem. Mówię poważnie, byłam pewna, że taki niezwykły terkot, brzmiący niczym skrzypienie, jest wynikiem bliskości ptaka z ADHD. Jednak to faktycznie było tylko skrzypienie, wynikające z poruszania ułamaną gałęzią przez wicherek. Cóż, ornitologiem raczej nie zostanę.
Matka Natura tego dnia nie oszczędziła mi wrażeń, bo gdy wyszłam znów na asfaltową drogę, z zamyślenia wyrwało mnie gwałtowne poruszenie, niebezpiecznie blisko moich nóg. Długi, podłużny kształt, poruszający się ruchem harmonijkowym (tak esowato) w stronę trawy na poboczu. Ja się węży nie boję, jednakże to było kompletnym zaskoczeniem i przeżyłam mały atak serca. Ale potem "To tylko wąż." i poszłam dalej. Nawet nie pamiętam koloru gada.. Lub płaza, bo może to był padalec, nie wiem. Wobec wężokształtnych i całej reszty zmiennocieplnych nie czuję odrazy czy strachu - jak już, to raczej respekt, który odczuwam wobec wszystkich dzikich zwierząt. Będąc małą Olą w wieku przedszkolnym zamiast bawić się z innymi dziećmi, wolałam czytać encyklopedie i oglądać godzinami Discovery. Nauczyłam się czytać w wieku czterech lat, więc w książkach siedzę od zawsze. Opasłe tomy, pełne zdjęć i opisów zwierząt były kiedyś dla mnie rzeczą świętą. Aż sama się uśmiecham na wspomnienie mojego zainteresowania zoologią. Ono dalej trwa, choć w mniejszym stopniu niż wtedy, gdy moim idolem był Steve Irwin.
A tu takie widoki.
O, tędy właśnie przyszłam.
To zdjęcie lubię za połączenie w sobie dwóch pór roku. + przypomina mi ono o mące żołędziowej, którą tej jesieni koniecznie muszę zrobić.
Gruszki na wierzbie, śliwki na sośnie, a na dębie - aronia i galasy.
Przyjrzyjcie się, na pierwszym zdjęciu też widać coś oprócz owoców!
Zdjęć pstryknęłam znacznie więcej, ale tylko te wydały mi się wystarczająco dobre do wstawienia tutaj. W najbliższym czasie dodam także fotografie, które zrobiłam podczas wypoczynku w babcinym ogrodzie. Najwięcej czasu spędziłam wtedy przy róży - ni to białej, ni różowej, pięknej, ale kapryśnej modelce, i zostałam przez to oskarżona o zjadanie kwiatków, bo przecież kto normalny ślęczy tyle przy jednej roślince, jeśli nie właśnie kwiatożerca. Na swoje usprawiedliwienie powiem, że akurat wtedy tylko trochę jej podskubałam, nawet jedna róża nie zniknęła!