Był mroźny, słoneczny poranek (koło południa). Rodzaj pogody, który sprawia, że nie ma się ochoty ruszyć nawet jednego kopytka z łóżka. Świeci to to przez okno, gapi się, spać nie daje. Jednym słowem, dzień jakich nie lubię. Jest listopad, powinno być zimno, ciemno i powinien padać śnieg. No, deszcz chociaż. Ale nie, paskudne i zachłanne ocieplenie klimatu zagrabia zwinnymi paluszkami nawet ten nasz klimat umiarkowany. No więc siedzę w kuchni, dzięki Bogu bez okiennej, wyobrażam sobie, że na dworze ziąb, a na szybach mrozanki (szlaczki mrozowe). Siedzę. Kawa już stygnie, sąsiedzi trzaskają drzwiami i ubijają pierwsze schabowe, czy co tam. Jest środek tygodnia, w domu nikogo nie ma. Przyszedł kot. Przyszedł i się gapi. Ale tak inaczej; z pogardą. Z pogardą patrzy kot na moją żałosną zupkę chińską pęczniejąca w misce. I tak patrzy na mnie, na zupę, i aż mi głupio. Bo kot dumnym krokiem opuszcza scenę mojego małego kulinarnego upodlenia, a ja wzdycham głęboko, bo... nie było pomysłu na obiad. Coś by się zrobiło, coś zjadło... czymś zaskoczyło Mężczyznę, jak wróci wieczorem z pracy.
Podrywam się z krzesła; precz, paskudna monotonio, weny zaniku, znieczulico gastronomiczna! Szarpię Bogu ducha winne drzwi od lodówki, szarpię i z zapałem przerzucam jej zawartość. Niby coś tam jest... tu trochę, tam trochę... ale z kolan nie powala. W końcu, czego się spodziewałam? Że wyskoczy z niej gotowe Caneloni z Włoch? Krewetki po tajsku? To przecież tylko lodówka... to początek, tu się zaczyna. Wzdycham.
Wracam na krzesło. Patrzę na ten smutny chemiczny wypierdek maszyny, stojącej gdzieś tam hen, jak głoszą legendy, w Radomiu, i powracam do punktu wyjścia. Kot spisał mnie już na straty; nawet otwierane drzwi lodówki nie zmusiły jej żeby pojawić się jak duch, znikąd, i żebrać bezczelnie co łaska, trzy godziny po posiłku.
I to nie jest tak, że nagle przestało mi się chcieć gotować; o nie. Ja po prostu zgubiłam chęci. Jak klucze na przykład. No, wzięło i przepadło.
W przypływie frustracji, chwyciłam torbę, narzuciłam palto na plecy i ruszyłam na Cytruska. Na targ. Może coś zobaczę, może mnie natychnie, myślę. Gorzej już być nie może.
Mrozik lekki zaczął drapać w nos i uszy, palce jak grabie, to weszłam do jednego z kiosku z ziarnami i bakaliami, co tam zdrową żywność można też zakupić i takie tam inne bohomazy. Kupiłam trochę suszonej żurawiny, ziele angielskie, sól himalajską. I na górnej półce z mąkami stała sobie samotna mąka z orzechów. Myślę sobie - bo czemu by i nie? Kiedyś już przeszło mi to przez myśl, nigdy nie próbowałam, a że byłam w lekkiej desperze, swierdziłam, a pal licho, YOLO, raz się żyje.
W domu otworzyłam mąkę, będąc święcie przekonaną, że to mąka z orzechów włoskich i będzie tylko lekko aromatyczna, grubiej zmielona niż zwykła mąka. A tu figa - mąka jest z orzechów ziemnych. Jakie było moje zaskoczenie, gdy otworzyłam tę 400 gramową paczuszkę, a w całej kuchni zapachniało masłem orzechowym. Moje serduszko, w którym jedna z komór drga tylko i wyłącznie dla masła orzechowego (wybacz, Kochanie), zabiło niczym dzwon Zygmunta. Pojawił się plan.
Na drugi dzień smażyłam fantastyczne gofry z mąki orzechowej. Z takiej paczuszki wyszło około 16 gofrów. A oto jak przygotowałam ciasto:
3 jajka
400 g mąki orzechowej
około 3 szklanek mleka
3 łyżeczki proszku do pieczenia
około 2,5 szklanki oleju
odrobina soli
Po zmieszaniu wszystkich składników, otrzymujemy gofry na wytrawnie, które można wykorzystać np. do zupy:
Szczególnie smaczne do zup mięsnych. Na zdjęciu trochę zaszalałam; poniosło mnie, mea culpa.
Ciasto świetnie przechowuje się w lodówce. Jak zgęstnieje, należy dodać trochę mleka. na drugi dzień można zaserwować wytrawne gofry z salami, serem, pomidorem i jajkiem w koszulce:
A na koniec, ku uciesze łakomczuchów, można zrobić deser:
Wystarczy przełożyć gofry serkiem mascarpone ubitym z dwoma żółtkami i cukrem. W ten sposób, z jednej mąki, można przyrządzić trzy różne dania, w których główną rolę grają gofry. Oczywiście można również jeść świeże, cieplutkie gofry posypane cukrem pudrem, które również na stałe zagoszczą w naszym skromnym domowym menu.
Dzięki niespodziewanej przygodzie z mąką orzechową, przedstawiam Wam projekt "Matrioszka", czyli jeden składnik, wiele możliwości. Wybiorę jeden produkt, który postaram się przygotować w różnych formach, nie zawsze oczywistych. Jestem przeciwniczką marnowania jedzenia i zawsze staram się wszystko zużyć do końca, i szkoda by mi było kupić głowę kapusty, żeby we dwójkę jeść przez tydzień tylko bigos. Dlatego postaram się gonić za nowymi formami zwykłych produktów. Każdy post będzie oznaczony #projektmatrioszka i będzie się pojawiał średnio co tydzień. Mam też ochotę rozpocząć drugi projekt, ale o tym przy innej okazji.
Będzie ZUPer!