owsianka z cukinią, bananem, syropem daktylowym
wciąż żyję tym, co działo się przez ostatnie tygodnie. to była najbardziej wymagająca podróż, ze wszystkich jakie przeżyłam. wymagająca fizycznie i psychicznie, wykańczająca, zdecydowanie nie dla każdego.
znajomy z Nepalu przed wylotem powiedział mi: "don't mess with mother nature". i tego się trzymałam- szacunku do Islandii i do żywiołów, pokory, tego, że mogę odpuścić sobie 8 kilometrową wędrówkę w góry w imię wysuszenia ostatniej pary skarpetek. wróciłam 10 razy silniejsza, ze świadomością samej siebie.
każdego dnia walczyliśmy z deszczem, śniegiem, 3 stopniową temperaturą, mgłą, wiatrem takim, że nie potrafiłam utrzymać się na nogach. gotowaliśmy zupy w gejzerach, piliśmy źródlaną wodę i braliśmy prysznic pod wodospadem. w lodowatej wodzie.
pojechaliśmy bez przewodnika, bez pakietu internetu, tylko z mapą. nie wzięłam rękawiczek, a 4 kilo mojego bagażu stanowiły orzechy. trzy klisze, zenit.
początek podróży nie wróżył dobrze- tuż przed wyjazdem zostałam okradziona, a na miejscu okazało się, że bagaż zaginął. nie mieliśmy nic- ja w letniej sukience, a na dworze 8 stopni. jeden śpiwór i mój plecak pełen zupek chińskich. i wino, które kupiliśmy na lotnisku, kiedy jeszcze nie wiedzieliśmy co nas czeka. w tym momencie życie uratował nam Couchsurfing, a ja chciałabym obdarować wszystkim co najlepsze założyciela tego portalu. i tak pierwsze dni chodziłam po Reykjaviku w skarpetkach, t-shircie i dresach Andri, Islandczyka, który przyjął nas do domu na czas oczekiwania na plecak.
potem też nie było łatwiej- bagaż pojawił się, ale bez namiotu. namiot kupiliśmy, najtańszy, wydając na niego połowę funduszy na cały wyjazd. bez śledzi, z ryzykiem że odleci z miejsca campingu w każdej chwili.
mogłabym tyle opowiadać. bez końca. o tym, jak ten najtańszynamiotnienadający się na Islandię przeciekał, jak pewnej nocy zalało nas do tego stopnia, że wyrzuciłam połowę ubrań i włamaliśmy się do drewnianego domku na środku pola łubinu. w domku ugotowaliśmy owsiankę, wykapaliśmy się, wysuszyliśmy śpiwory i zostawiliśmy kartkę z przeprosinami.
Islandia odwdzięczyła nam się jednak ogromem piękna, które oferuje. siłą natury.
to miejsce, w którym nie chciałam robić zdjęć. żadne zdjęcie nie odda tego, co widziałam, czułam.
Islandia jest dzika. nie komercyjna. chciałabym, żeby taka pozostała, chociaż napływ turystów zagraża jej naturalności. atrakcje turystyczne to nadal sama przyroda, wodospady nie oświetlone widowiskowo jak amerykańska Niagara, kratery pozbawione zabezpieczeń, szlaki górskie bez łańcuchów. i bez opłat.
dziś tak na szybko. kilka zdjęć, zupełnie przypadkiem wyciągniętych z folderu. bez znaczenia, bo wszystkie najważniejsze obrazy z Islandii mam w sobie. i tę harmonię.
w kolejnych postach nie będzie już sentymentów, a praktyczne wiadomości- co zabrać, gdzie jechać, jak jechać i ile na to wydać. to nie w moim stylu, ale chcę to napisać, bo chcę, żeby każdy pojechał do krainy ognia, lodu, wiatru.