Dzień 1
Przylecieliśmy. Mamy urlop Są palmy. Nie ma za to autobusu, którym chcielibyśmy się dostać na drugą stronę wyspy. Linia istnieje, przystanek istnieje, tylko autobusu brak. A według 3 różnych rozkładów jazdy możliwe są 3 różne godziny przyjazdu. W końcu przyjeżdża po godzinie i dziesięciu minutach. Hakuna matata, proszę się przyzwyczajać, że nam się nigdzie nie spieszy – mam wrażenie, że to komunikat, który kopsnęli w naszą stronę tubylcy zaraz po tym, jak samolot wylądował na wyspie.
W hotelu zastajemy 2 pojedyncze łóżka. Zsuwamy je i wyruszamy na poszukiwania hiszpańskiej kuchni. Dostajemy namiar na najlepsze o tej porze miejsce w okolicy. Najlepsze oznacza wątpliwej jakości burgery, pizzę smażoną na oleju na patelni i tosty z żółtym serem. Dobrze, że mają alkohol. I ocean 50 metrów dalej.
Dzień 2
Stoimy nad oceanem i gapimy się na fale. W zasadzie trudno jest zrobić cokolwiek innego, bo gapienie na ocean uzależnia. Więc stoimy. I gapimy się. A potem przypominamy sobie, że musimy kupić lokalną kartę sim. Nie ma jej w żadnym kiosku ani supermarkecie. Odnajdujemy sklep, który zajmuje się wyłącznie sprzedażą kart. Ale jest zamknięty (bo przecież nie ma jeszcze 11, wschód słońca był o 8, to dopiero blady świt). Chodzimy więc dalej, a kiedy znajdujemy kolejny sklep z kartami sim, to jest zamknięty. Bo siesta i nikt nie pracuje między 13 a 17-18. Jest szansa, że jeśli w wiadomościach podadzą, że jakaś szalona baba biega po rynku z kiecką zarzuconą na głowę, to będę ja. Pytam R, dlaczego wszystko jest zamknięte. Może dlatego, że dzisiaj jest wtorek? Każda okazja jest w sumie dobra.

Dzień 3
Sprawdzam na Google maps godziny otwarcia sklepu z kartami sim i postanawiam wziąć ich z zaskoczenia o poranku. Wkraczam do sklepu, pan myje podłogę, patrzy na mnie z umiarkowanym zaciekawieniem i przemawia. WAIT. Po czym na migi pokazuje, że on tu myje, podłoga mokra, pani się nie ruszać, bo pani nabrudzi. Stoję sobie więc jak chłop z piosenki Eweliny Flinty (całkiem sam i bez żadnych szans) i czekam na rozwój sytuacji. Podchodzi drugi pan, pyta o cel wizyty i kieruje do drugiej części sklepu. Tam podłoga już chyba umyta, bo nikt mnie nie przestawia. Za to wszyscy rozmawiają przez telefon. I choć uśmiechają się do mnie, to nijak moja ogromna potrzeba zakupu karty się nie realizuje. W końcu z zaplecza wychodzi ojciec chrzestny tego dobytku, lat na oko 93. I tu odrobinę się waham, bo obstawiam, że językowo trudno nam się będzie odnaleźć, on mnie będzie przekrzykiwał po hiszpańsku, ja jego spróbuję przekonać po angielsko-polsku. Jednak zaskakuje mnie płynnym angielskim. Użytym tylko w celu zakomunikowania, że on się tym nie zajmie, ale zaraz ktoś przyjdzie.
Przychodzi. Nareszcie. Mam już wizję nielimitowanego Internetu i kontaktu ze światem. Jak najwięcej Internetu poproszę!
Mamy kartę z 2 giga! 19 Euro!
2 giga. Widzę, że XXI wiek nie dotarł, a w Hiszpanii nikt chyba na poważnie nie używa Internetu. 2 giga to ja niestety upłynniam w tydzień. W głowie kiełkują mi już więc wizje rodem z filmu grozy, naraz mamy scenę nadlatujących kruków, duchów wychodzących z szafy i rozszalałej pani biegającej z toporem. Bo co jak co, uzależnienie uzależnieniem, ale widzę przynajmniej 5 knajp w najbliższej okolicy, w których wolałabym przejeść to 40 euro. Mężczyzna widzi chyba mój obłąkany wzrok i wyciąga spod lady swój najlepszy towar. To nie jest coś, co proponuje każdemu. 5 giga Internetu. Świat oszalał. Wprawdzie o nielimitowanym Internecie nikt nie słyszał, ale 5 giga robi już robotę.
Jednak zanim sprzeda mi kartę, ostrzega, że mogę mieć zablokowany telefon. I wtedy nici z ambrozji Internetu. Rozkładam się więc obozem i mówię, że nie wyjdę, dopóki razem tego nie sprawdzimy. 20 minut później, 4 zamiany karty sim, 2 zmiany języka w telefonie, 3 zmiany ustawień i 1 sms powitalny później już jestem w ogródku. Tfu, w świecie hiszpańskiego operatora z 5 giga Internetu.
Wieczorem idziemy na kolację i spacer. R. wprawnie porusza się kolejnymi wąskimi uliczkami. Tylko dojdziemy do tej ulicy z palmami po środku i już będziemy obok hotelu. Grzecznie kiwam głową, bo dla mnie każda ulica jest ulicą z palmami, nic z tego nie kumam i dawno już straciłam rachubę, czy jesteśmy choćby w tym samym mieście (a jest na tyle ładnie, że można się gubić z przyjemnością). Okazuje się jednak, że nie tylko ma dobrą orientację w terenie (a ma, bo ze mną jako przewodnikiem przeżylibyśmy maksymalnie 10 minut), ale: a, bo ja sobie chodziłem po tych uliczkach przez Google view przed przyjazdem. Już to wszystko widziałem!
Dzień 4
Polska żąda dostępu do świeżych owoców morza. A przynajmniej ja żądam. Za 15 euro mamy obiad i kolację złożone z małży, krewetek, ryby, ryżu, sosu ze świeżych pomidorów i tony świeżej kolendry. Jemy, bo jak mawia babcia, „jedz, bo w domu takiego nie masz”. Potem wprawdzie w żyłach krąży nam sos pomidorowy, a zamiast serca bije małża, ale BYŁO WARTO.
Rozwiązuję krzyżówki. Ulubiona emerycka rozrywka na urlopie to zgadywanie tych archaicznych haseł i strzelanie, kto ma imieniny 5 lutego. Od dziś wiem, że bulwy kolokazji to taro. (Nie wiem, co to znaczy bulwy kolokazji. Ani taro.) Wiem też, jaka jest maksymalna liczba drzemek w ciągu dnia, które człowiek może zrobić. Otóż: 3. Po śniadaniu, na basenie i między obiadem a kolacją.
Dzień 5
Każdy dzień jest dobry, żeby obiecać sobie, że następnego już pojedziemy gdzieś dalej. Będziemy zwiedzać. Hehehe. He. He. Leżymy. Plackiem. Ocean szumi, piasek parzy, a najlepszym wynalazkiem ludzkości okazują się plastikowe buty do pływania kupione 3 lata wcześniej. Wtedy piasek parzy mniej.
Dzień 6
Przeciętnie kierowca na Teneryfie używa klaksonu 92,5 raza dziennie. Żeby upomnieć innych uczestników ruchu? Bynajmniej. Klakson jest na powitanie znajomego. Dobrego znajomego – 2 klaksony. W Puerto de la Cruz mieszka 20 tysięcy osób i wszyscy się znają…
Za to na plaży do kupienia od ręki Michael Korsak w wersjach torebkowych i Dolce and Banana okulary, special price for you, my friend. A ponadto sprzedawca ananasów i kokosów – ananas, koko, potencia, potencia!
Dzień 7
W niedzielę bywa romantycznie:
Poza tym całe miasto jest na imprezie. Przed blokami na ławeczkach obozy damskie i męskie, krąży butelka z mocniejszym trunkiem, a śmiech niesie się po oceanie. Karaoke w każdym barze, prawdopodobnie źle liczymy dni tygodnia, bo wychodzimy nam, że takie imprezy to raczej piątkowo-sobotnie klimaty.
Dzień 8
Jedziemy do stolicy. Marian, tu jest jakby luksusowo. No, prawie. Całkiem urocze miasto, gdzie wszystko jest nieczynne. Wszystko poza muzeum historii naturalnej. Muzeum jest doskonałe, ale my mamy mały odchył na punkcie wszelkich muzeów związanych z historią, technologią albo kosmosem, więc zwiedzamy z przyjemnością. Tylko możliwe, że więcej byśmy zrozumieli, gdyby jednak opisy były w jakimkolwiek innym języku niż hiszpański. Bo w tym to my co najwyżej dos cervezas potrafimy.
Jeśli w mieście jakiś sklep jest zamknięty, to może być tego kilka powodów.
- Jest między 13 a 18, więc jest siesta
- Jest inna godzina, ale właściciel zagadał się ze znajomym na końcu ulicy
- Jest wtorek (tu prawie nic nie jest czynne we wtorek)
Dzień 9
Wyprawa do Ogrodu Botanicznego. R. zdradza mi, że przeczytał newsa o wulkanie na Teneryfie, który się uaktywnił i może wybuchnąć. Mam stan przedzawałowy. Jednak w trakcie wspinaczki do ogrodu okazuje się, że sprytnie niczym polski rząd rzucił jeden temat, żeby ukryć inny. Droga do ogrodu jest prawie pionowa. Nie wiem, jak my dożyjemy do pierwszej rocznicy, jeśli wcześniej go zamorduję.
Ma szczęście, bo w ogrodzie jest najbardziej zajebiste drzewo na świecie. Pozostałe rośliny też niczego sobie, ale pod drzewem stoimy z pół godziny. Polecam!

Dzień 10
Dwa słowa na dziś. LORO PARQUE. Czyli drugi taki, pod kątem wielkości, obiekt na świecie. Na ogromnej, często otwartej przestrzeni, żyją surykatki, kapibary, szympansy, pingwiny, tygrysy, flamingi, orki, delfiny i papugi. Byłam nastawiona sceptycznie, bo przecież pewnie męczą zwierzęta i przede wszystkim liczy się rozrywka człowieka, a nie dobro zwierząt.
To była głupota. Nigdy nie byłam w parku, w którym tak podkreśla się konieczność dbania o środowisko naturalne i edukuje w zakresie zagrożonych gatunków zwierząt. Dodatkowo, fundacja, która tam funkcjonuje, zbiera środki na ratowanie papug na całym świecie, a także dba o rozwój populacji różnych gatunków i wypuszczanie ich do środowiska naturalnego. W Loro Parque można zobaczyć pokazy orek, lwów morskich czy delfinów – brzmi cyrkowo, ale nic z tych rzeczy. Zwierzęta w parku nie są tresowane – ludzie starają się o nawiązywanie relacji, opartych na zachowaniu, a nauka sztuczek oparta jest o inteligencję zwierząt i podpatrywanie ich naturalnych zachowań. Na pewno o parku będzie jeszcze na blogu więcej!

Dzień 11
Plaża. Drzemka. Czwarta książka. Drzemka. Ocean. Dużo oceanu. Możemy nie wracać?
Dzień 12
Są dwie rzeczy ważne dla mieszkańców wyspy – dobra fryzura i nadzieja na wygranie dużych pieniędzy. Przynajmniej tak można wnioskować z wszechobecnych dwóch rodzajów witryn. Fryzjerskich i sklepów ze zdrapkami. Naród z nienaganną fryzurą i ciągłą chrapką na milion.
Dzień 13
Wśród propozycji skrojonych pod jednorazowe wizyty turystów (hamburgery, hot dogi, frytki, tosty z mortadelą i kolorowe, słodkie napoje) znajdujemy miejsce tego wyjazdu. Arcon Tapas. Pochłaniamy kanaryjskie ziemniaki, krewetki, jamon serrano, kanaryjską duszoną fasolkę, gulasz wołowy i grillowane sardynki. A potem pozostaje już tylko toczenie się do hotelu.
Dzień 14
Następnego dnia, o 6:55 rano, czeka nas lot powrotny. Choć próbujemy znaleźć w ekspresowym tempie pracę na Teneryfie (wiesz, mógłbym sprzedawać te kokosy na plaży w sumie…), to niestety wylot zbliża się nieubłaganie. Problem polega na tym, że znajdujemy się po drugiej stronie wyspy niż lotnisko. Siadam do komputera, sprawdzam i myślę sobie, ze tej pierwszej rocznicy naprawdę ciężko będzie nam dożyć, jak R zobaczy, że noc spędzimy na lotnisku. Sprawdzam siódmy raz, dziesiąty. Jak w mordę strzelił, ostatni autobus z Puerto de La Cruza wyjeżdża o 21:30, lot jest o 6:55. Znajduję trasę z przesiadką, wtedy czeka nas dwugodzinny pobyt na dworcu autobusowym. Który zamykają w nocy. Mam już wizję nas błąkających się nocą z walizkami. Do akcji wkracza R. Daj, ja znajdę, bo Ty pewnie coś pominęłaś.
Już, już, mam się pospieszyć z ripostą, kiedy znajduje. Autobus o 3, przesiadka o 4, o 4:55 przyjazd na lotnisko. Idealnie. Tak idealnie, że kiedy o 18 idziemy sprawdzić przystanek, okazuje się, że pierwszy ze znalezionych autobusów nie istnieje. Chcemy 104. Jest 101, 102 i 103. 104 nie ma i już. Wracamy do hotelu, szukamy znowu, wreszcie trafiamy na informację, że 104 to 102 tylko nocą. Nie ma sensu oznaczać jakoś sensownie nocnych, dlatego nocnym odpowiednikiem 111 jest 711, a 102 – 104. BO TAK. Odbywam kilkuminutową rozmowę z infolinią przewoźnika i po 17. pytaniu Are you sure? stwierdzam, że ok, 104 jednak istnieje.
Dzień 15
Wróciliśmy. ZIMNO.
*nie traktujcie tego tekstu do końca poważnie. Hakuna matata
Artykuł 15 dni urlopu – pamiętnik pochodzi z serwisu Blog lifestylowy - olgaplaza.pl.