Walentynki nasze pierwsze we trójkę. W niedzielę rano wyjechała moja rodzina, my padnięci, bo dziecko padnięte, bo za dużo wrażeń. Zjadamy obiad, a właściwie resztki z poprzedniego dnia i stwierdzamy, że idziemy na spacer, dziecko ma łyknąć świeżego powietrza. Po drodze do świeżego powietrza jest jeszcze centrum handlowe, bo pieluchy się kończą. Przy okazji chwytam z półki serum na końcówki wlosów, bo jakoś to, co mam, jest kiepskie. No jak już jestem w centrum, to rozejżę się za ciuszkami dla dzieci, co by wiedzieć, gdzie zachodzić na ewentualne wyprzedaże. Zachodzę do M&S, bo jest zaraz przy windzie. Ciuszki jak marzenie, piękne. A jaka ładna bielizna, no ale przecież sama sobie nie kupię. Szukam M, bo zginął gdzieś po drodze. Sfrustrowana, bo właściwie nic nie kupiliśmy, zachodzimy do Piotra i Pawła. Kupujemy sorbet truskawkowy, tartaletkę z żurawiną i włoską bezą oraz ptysia z bitą śmietaną i owocami leśnymi (zdjęć nie będzie, wszystko zjedzone). Wychodzimy. Jestem zdecydowanie marudna. W końcu wyrzucam mu, że mieliśmy się spotkać w M&S, bo tam jest ładna bielizna i myślałam, że coś mi kupi. No tak, teraz chce wracać i kupować, a ja mam dziecko, które przysnęło w końcu, bo połowę spaceru po centrum spędziło na rękach.
- To daj mi portfel, bo swojego nie wziąłem...
- Tylko pamiętaj, że przeciętnie mężczyźni odchudzają swoje kobiety i biorą za mały rozmiar.
Oddaję kartę (mój portfel, mój) i zaczołguję się do domu. Dziecko śpi. Maluję paznokcie, niby nic, a może się przyda. Ledwo zdążyłam, mała się budzi i chce jeść. Wraca M. Z torbą. Dużą. Matko, ile on wydał?! Kupił staniki 2. Super, nigdy dość. Ale:
- z fiszbinami (nie nadają się do spania)
- o dziwo w dobrym rozmiarze
- koronkowe (nigdy nie przepadałam, bo mnie "gryzły")
- mocno zabudowane (średnie do karmienia)
- czarny (ok) i w kolorze fuksji (czy on kiedykolwiek widział u mnie cokolwiek w tym kolorze?)
- i 3 pary fig. Śliczne. Prawda. Tylko o rozmiar za małe. Wszystkie 3.
Kąpiemy dziecko, usypiamy. Biegniemy do łazienki na zmianę. Dziecko w tym czasie budzi się 2 razy. Za drugim nie chce zasnąć. Zasypia w końcu. M robi kanapki w międzyczasie. Zimno w sypialni.
- Odkręć grzejnik, bo nic z tego nie będzie- szepczę miedzy łazienką, usypianiem malucha, a czymkolwiek innym.
Jemy na łóżku. Wszędzie okruszki. Dlaczego kiedyś okruszki mnie nie wkurzały? Zjadamy deser. Dojadamy czekoladą z ciasteczkami i bakaliami (próbowałam robić sama, ale roztapianie czekolady i karmienie obiadem dziecka nie współpracują ze sobą, czekolada się przegrzała). Da się zjeść.
Finalnie wieczór możemy zaliczyć do udanych. Misja zakończona powodzeniem. Uff. Koniec walnetynek.