Długo broniłam się przed pisaniem recenzji. Wynikało to z prostego faktu, jestem upierdliwa i czepialska, rzadko wpadam w zachwyt i mam dziwną zasadę, nie piszę recenzji za pieniądze. Uważam, że recenzowanie za wynagrodzenie to artykuł sponsorowany i z definicji nie może być obiektywny, bo w końcu nikt nie płaci za to, żeby mu napisano, że jest bleee. Jednak trochę włóczę się po restauracjach, barach i innych przybytkach z jedzeniem i pomyślałam, że może chcielibyście poznać miejsca, w których karmią dobrze, miejsca, które należy omijać i miejsca, do których będę wracać, nawet jakby podawali tylko fasolę z solą. Ponieważ, to są miejsca, do których trafiałam sama i w których byłam swoim własnym sponsorem, mogę śmiało napisać wszystko. Będzie trochę śmieszno, trochę straszno, będzie pachnieć jedzeniem i czasem rozczarowaniem.
Decyzję o tym, że będę Wam pokazywać miejsca z jedzeniem, podjęłam nad jedną z najlepszych rzeczy, jakie dane mi było ostatnio jeść, nad genialnym boczkiem w Meat&Go. Właśnie do Meat&Go chce Was dzisiaj zabrać.
Kocham miejsca, w których karmią dobrze. Miejsca, gdzie nie dorabia się teorii, gdzie smak i składniki bronią się same. Okazuje się, że nie trzeba miliona dupereli i brokatu, żeby zostać mistrzem w swoim fachu, że wystarczy być od początku do końca uczciwym. Do Meat&Go zawsze było mi nie po drodze. Jak urzędowali w Okrąglaku na krakowskim Kazimierzu, to zawsze coś, zawsze psiamać coś. Z każdej strony słuchałam o kanapkach i zawsze sobie obiecywałam, że tym razem pójdę. I tak sobie obiecywałam aż w końcu zamknęli punkt. Na ponowne otarcie trzeba było długo czekać. Wiecie, że pod latarnią najciemniej? Meat&Go otworzyło swoje nowe miejsce, prawie pod nosem naszego krakowskiego mieszkania, spacerkiem 15 minut. Myślicie, że dotarłam od razu po otwarciu? Otóż nie! Zdążyłam być wszędzie, tylko nie tam. I nadszedł dzień, kiedy znajomy zarządził panel degustacyjny i wkroczyłam do świątyni mięsożerców. Jeśli spodziewacie się białych obrusów, kelnerów w żabotach, kryształów, deserów i karty na 74769 pozycji, to nawet nie wchodźcie. To nie jest miejsce dla delikatnych. Jest mięso, dużo mięsa, genialnego mięsa i jeszcze więcej mięsa. To nie jest kolejny i wymęczony burger. To nie jest genialny PR. To jest genialne obchodzenie się z mięsem. Nad wszystkim czuwa pan Jacek, facet, który o mięsie wie wszystko. Nie dostaniecie żeberek z seitanu, burgera z ciecierzycy i bukietu surówek. Weganie dostaną tylko kiszonki z Węgierskich Specjałów. Wnętrza są surowe, wejście mogłoby spokojnie grać w kryminałach. Jednak wchodzicie, zamawiacie i dostajecie coś, co demoluje wam wszystkie smaki, które pamiętacie. Karta jest krótka, kilka pozycji, wołowina, wieprzowina i gęś. Do tego kilka win, piwo, woda i lemoniady. Powiem, wam, że to jest całkiem prosty i genialny koncept. Róbmy mało, ale dobrze. Nie będę się rozpisywać o poszczególnych kanapkach, bo nie będę co chwile piać z radości, powiem Wam czego koniecznie musicie spróbować w Meat&Go – boczku z żebrem i kanapki Reuben. Jeśli gdzieś jest niebo dla mięsożerców, to mam nadzieję, że na każdej chmurze jest taki boczek. Dostajecie kawał, długo pieczonego, lekko pikantnego boczku, który się rozpływa i można go jeść palcami, folgując sobie pierwotnym instynktom. Boczek tak delikatny i wyrazisty jednocześnie, że jedyne co po nim zostaje to wylizany talerz i żałość, że kości nie da się zjeść. Dla mnie zbędnym dodatkiem są kiszonki. Wystarczyłby sam boczek. Jeśli jednak boczek to dla Was „to much”, to spróbujcie kanapki Reuben. Reuben to dużo pysznej i soczystej wołowiny, kapusta, ser szwajcarski i sos. To wszystko zamknięte w dwóch tostach. W Meat&Go Reuben jest zrobiony w sposób, który wielbię, niby wszystko wymieszane, tworzy fajną całość ale mimo tego, czujecie poszczególne składniki. Reuben skradł moje mięsożerne serduszko. Jeśli jesteście fanami piątej ćwiartki, czyli podrobów, to koniecznie spróbujcie kanapki z ozorkiem. Jeśli pamiętacie ozór w szarym sosie lub w salcesonie, to porzućcie ten widok natychmiast i zastąpcie to delikatnym ozorkiem z buraczkami i chrzanem. Przez pojęcie „delikatny” mam na myśli taki, który można łyżką smarować. Ja wracam, żeby spróbować lampredotto, czyli flaczków, a konkretnie trawieńca (gruczołowata część żołądka). Pewnie pomyślicie, że musi być cholernie drogo za te cuda? Otóż zaskoczę Was. Ceny oscylują w granicach burgerów, a przyjemności poznania nowych smaków są o niebo lepsze niż kolejny burgerasek z frytami. Jeśli mieszkacie w Krakowie, lub chcecie sobie zrobić wycieczkę, to wpadnijcie do Meat&Go. Warto! Z rynku to rzut ciężkim kamieniem. I mówię to z cała odpowiedzialnością