Kiedyś przysięgałam na wszelkie świętości, że nie będę piekła nic poza sernikiem i szarlotką. Nie tknę się niczego, co wymaga precyzji, wag, termometrów i innego ustrojstwa, które wykluczają radosną twórczość. Przerażały mnie laboratoria cukiernicze i skupione miny ludzi pracujących nad dziełami sztuki z milionami kalorii. Przerażały a jednocześnie czułam rosnąca zazdrość. Prowadzenie bloga, gotowanie, rycie w gastronomi i innych ustrojstwach pozwoliła mi nieco potwora cukierniczego oswoić, nie na tyle jednak, żeby zacząć produkować wymyślne torty i miliony ciasteczek. Jednak było coś, co stanowiło moje postanowienie, że kiedyś zrobię. Makaroniki francuskie. Maleńkie bezy w cudownych kolorach. Bałam się jak diabli, bo przecież cukiernicy szkolenia na to poświęcali, za ciężki piniondz i straszono piekłem, drogą przez mękę i nie wiadomo jeszcze czym. Któregoś dnia obejrzałam zdjęcia ze szkolenia mistrza cukiernictwa i zobaczyłam, że te makaroniki nie są takie wymuskane i idealne jak na niektórych zdjęciach, czyli śmiertelnicy to robią