Po wprowadzeniu zakazu handlu w niedziele z Polski rocznie będzie wyfruwać lekko licząc 5 miliardów złotych wprost do rąk Araba i Żyda. Jak to możliwe?
fot. Roman Kraft
Zakupy w niedzielę? Przecież można je zrobić w tygodniu! Tak głoszą solidarnie solidnie zawąsieni związkowcy, wspierani przez pokazywane w publicznej telewizji kasjerki dyskontów, którym czasem też pod nosem sypnęło i które też są za a nawet przeciw. Wpatrzone w związkowców niczym w świętych Augustynów, wtórują im gremialnie i ochoczo, w imię Boga i rodziny żądając przymusowego zamykania swoich własnych miejsc pracy.
Te zamknięte zostaną zgodnie z prawem ale i z zasadami ekonomii, co przełoży się wszak także na roszady personalne. Często przy tym podnoszony tu argument o niskim wskaźniku bezrobocia brzmi jak chichot szachraja, bo o ile zwolnionym z gimnazjów nauczycielkom z łatwością może przyjść przekwalifikowanie się na ochroniarzy hipermarketu, o tyle zwalnianym ochroniarzom, często posiadającym grupę inwalidzką i rentę, znalezienie alternatywnej propozycji przyjdzie o wiele trudniej. W handlu najprostsze posady dzierżą zazwyczaj pracownicy o niewysokich kwalifikacjach i choć przykładowo przy mieszaniu betonu takie kwalifikacje wystarczą, to wątpliwe, aby pięćdziesięcioletnia kasjerka czy rencista z ochrony był w stanie ów przykładowy beton mieszać. Tak oto, pod sztandarami wolny religijnej, o dobro polskiej kasjerki walczy związek zawodowy, który zamiast z rządem walczy z obywatelami, swoimi działaniami dbając przede wszystkim o dobrostan słupków rządowego poparcia. To kuriozum w skali światowej a stopień patologiczności gangreny, która w wyniku takich działań dotknie polski handel, jest trudny do oszacowania.
Niedziela w Ikei
Wraz z zakazem handlu w niedzielę, który z założenia miał uderzyć w zagraniczne sieci, wprowadzono bowiem przeróżne przepisy, które umożliwiają tym, którzy jednak handlować w niedzielę będą mogli – a wybrańców jest sporo – otwieranie drzwi nie tylko w niedziele ale także w dni świąteczne dotąd dla handlu hermetycznie zamknięte, na przykład we Wszystkich Świętych albo w Boże Narodzenie. Do tego nowe regulacje dają pole do dyskusji na temat doby pracowniczej, dotąd obowiązującej od szóstej rano dnia poprzedniego do szóstej rano dnia następnego. Teraz doba będzie zegarowa, czyli zacznie się sekundę po północy a skończy sekundę przed północą. Temat już jest na tapecie, a pracownicy sieci Biedronka otrzymują właśnie informacje o nowej zmianie poniedziałkowej, która zacznie się piętnaście minut po północy. Nocną zmianę zamierza wprowadzić też Lidl.
Parking przed parkiem handlowym w niedzielę
Co więcej, dzięki wolnej niedzieli, która może okazać się wolną ale za dnia, z kalendarzyków kasjerek znikną wybierane w tygodniu dni wolne za niedziele. Skoro tak, aby załatwić najbardziej prozaiczną sprawę – od tych najprostszych, jak kosmetyczne usunięcie zbędnego owłosienia po te bardziej kłopotliwe, jak odebranie męża z izby wytrzeźwień – będą musiały brać urlop. O ile mąż nie trafi na izbę w sobotnią noc, w niedzielę nie załatwią praktycznie nic, zwłaszcza że zaprzyjaźniona kosmetyczka, która prowadzi swój gabinet w tym samym centrum handlowym, w którym mieści się dyskont kasjerki, w niedzielę też będzie miała wolne.
Ikea, bistro
Warto też zwrócić uwagę na inny aspekt niedzielnego Polaków buszowania po centrach handlowych. Czasami przytacza się bowiem pogląd, iż w niedziele klienci wcale nie tak tłumnie odwiedzają supermarkety i dyskonty. To prawda, bo w niedziele o wiele chętniej niż w pozostałe dni tygodnia odwiedzają tak zwane parki i galerie handlowe. To miejsca, które niewiele mają wspólnego ze zwyczajowym dyskontem. Spożywką się tam w zasadzie nie handluje, a jeśli już, to w ograniczonym wymiarze. Tam się po prostu bywa, spaceruje, spotyka ze znajomymi, jada, pija, układa fryzury czy usuwa zbędne owłosienie. Tam zażywa się relaksu w grocie solnej, rozrywki w kinie, sportu w gigaklubie fitness. Tam wydaje się pieniądze nie tylko na zakupy ale też na zbytki.
Zbytki zaś mają to do siebie, że są tylko wtedy, jeśli jest na nie okazja. Teraz ta okazja zniknie, albowiem przeniesienie wyjazdu do Ikei z niedzieli na jakąś środę czy czwartek można uznać za ponarkotyczną wizję heroinisty. Brak okazji do powłóczenia się po galerii szybko odczują więc franczyzobiorcy krzykliwych barów w tak zwanych „food courtach”. Owszem, można wpaść tam w poniedziałek, ale z braku czasu już nie na pełnowymiarowy kebab-talerz czy skwierczący kaczy półmisek a raczej na frytki z majonezem lub nudle w pudełku.
Przydałoby się tutaj solidne badanie społeczne, ile Polska rodzina wydaje na niedzielne zbytki w parkach i galeriach handlowych. Takowe nie są mi znane, więc póki co szczerze zachęcam studentów socjologii, by tematem zajęli się i to wkrótce, dopóki jest jeszcze co badać. Biorąc jednak pod uwagę średnie ceny szotbularów, adanów, sajgonek oraz kawy, lodów i piwa, można umownie i w miarę bezpiecznie przyjąć, że jedna przedłużona niedzielna biesiada w sercu galerianej gastronomii kosztuje rodzinę jakieś sto złotych plus. A to tylko przedłużona biesiada bez okazjonalnego akrylowania paznokci, tatuowania pośladków czy prostego trwonienia krwawicy na gadżety.
fot. Jomjakkapat Parrueng
No i co z tego? A właśnie to, że jeżeli zamykając w niedziele takie centra pozbawimy trwoniące swoje krwawice rodziny możliwości trwonienia, to owo sto złotych plus pozostanie w rodzinnym portfelu. Nie zostanie wydane ani w poniedziałek, ani w czwartek, bo możliwość jego wydania w niedzielę jest uwarunkowana kontekstem czasowym.
Wraz z wyciszaniem niedziel będą się zatem musiały zmienić społeczne przyzwyczajenia. Te ćwiczone od prawie trzydziestu lat, kiedy bez specjalnego namysłu i tak po prostu chadzało się na zakupy, do punktu telefonii komórkowej czy do biura podróży, bo były otwarte, ale też i te zupełnie nowe, które wykreował program 500+. To między innymi dzięki niemu siła polskich rodzin zyskała możliwość zatankowania swoich tiko na full i zanurzenia się w otchłań stylizowanych labiryntów kuchni, sypialni i pokojów dziennych, ostatecznie finiszując przy klopsikach z borówkami i hot dogach za złotówkę.
Dokąd teraz będą się wybierać? Skoro w jedynce leci patriotyczna Korona królów, to do teatru nie ma sensu, bo po pierwsze pokazują tam sprośne świństwa, a po drugie wiadomo, że za piękne należy odwdzięczyć się nadobnem, a więc solidarnie wygenerować prezesowi zacny wynik oglądalności. Może zatem do teściów na obiad albo do babci na drożdżówkę? Przecież tam też jest telewizor! W każdym razie umowna stówka na niedzielne zbytki nie zostanie wydana. Jej początkowa moc potencjalna, po skumulowaniu nabierze tej z gatunku kinetycznych i to w dosłownym tego słowa znaczeniu.
Zakładając, że pięćdziesiąt takich stówek da w ciągu roku dobre pięć tysięcy, a tak puchnących puzder naliczymy w Polsce jakiś milion, to w skali kraju z niewinnej stówki robi się pięć miliardów złotych, z którymi coś trzeba będzie zrobić. Przesadzam? Jak czytam w raporcie PwC, w wyniku wprowadzenia obostrzeń w niedzielnym handlu obroty samych tylko sieci handlowych mają spaść o 10 miliardów złotych rocznie. Mowa tu tylko o sieciach handlowych, a pamiętajmy, że to nie tam wydaje się na zbytki!
Pieniądze będą więc spore i z pewnością ich nie zabraknie choćby dzięki programowi 500+, który od dwóch lat pobudza perystaltykę Półwyspu Helskiego treścią ludzką i to w ilościach nadprzyzwoitych. O bytowaniu nowych gości nad polskim morzem z nieskrywanym obrzydzeniem donoszą regularne bywalczynie polskiej riwiery.
Jak donosi zniesmaczona Dorota Zawadzka, wspierana głosem zdegustowanej Agaty Młynarskiej, beneficjentki 500+ mają za nic konwenans i ubrudzone fekaliami dzieci bezceremonialnie myją w morzu, a beneficjenci w piwnej ciąży biorą wydmy za świetne miejsce na kupę.
Ciekawość turystyczna ma to do siebie, że, o ile tylko zasobność portfela pozwala, rośnie z czasem. Oba czynniki już działają – czas leci, a portfel puchnie. Jeśli zgromadzi się w nim niewydana okrągła sumka, otworem dla nowo namaszczonych turystów stanie nie tylko poczciwa Łeba, Ustka, czy Jastarnia ale też destynacje egzotyczne. Za kilka tysięcy można się tam wyprawić całą rodziną i to na dwa tygodnie albo lepiej, a do tego wesoło spić się w czarterze.
Dokąd? Tanie i modne są dziś destynacje arabskie, na przykład Turcja czy Egipt. A jak Szarm el-Szejk się znudzi, to czemu nie wybrać się do Tel Awiwu, skoro okraszone roznegliżowanymi modelkami reklamy tego kierunku lecą nawet przed samiutką Koroną królów?
W imię Boga i rodziny na tradycyjnie mądrym po szkodzie Polaku suto zarobi zatem Arab i Żyd. A kasjerka? Może jednak w końcu weźmie to mieszanie betonu.