Możecie nie wierzyć, ale ten temat budził we mnie kompletnie ambiwalentne emocje. Żeby było kwita - bananek.
W czasie, gdy pierwsze połowy dni tygodnia, spędza się na szkoleniu masażysty - masaż wygładzający ręce (kremy i oliwki mają skład 100% vegan), anatomia mogąca się trafić 5 razy pod rząd, co jednak nie wyklucza wypuszczenia wcześniej, język migowy, i kilka mniej ciekawych "wypełniaczy", resztę dnia spędza się na czym innym. Albo na niczym...
Trwając w zawieszeniu, w pewnej formie rozdarcia. W stanie, w którym albo kursuje się do lodówki (20 paczek suszonych pomidorów i kilka blach ciasta [upiekłem brownie idealne!] pozdrawia) albo się leży bez myśli, ewentualnie pójdzie rozładować na basenie. Czując respekt przed tym, co mają przynieść studia. Może bardziej nawet się obawiając dostania na nie, niż nie dostania? Mając przytłaczającą świadomość, że punktów brakuje tak niewiele (naprawdę niewiele), a jednocześnie następstwa załapania się tak wiele wywalą do góry nogami. Z tyloma rzeczami, które trzeba zrobić, ogarnąć na już, nie mając nawet chwili namysłu. Z laptopem, który zechciał się zepsuć :/
I choć uczelnia jest wyśmienita, to z całą odpowiedzialnością można powiedzieć, że rekrutacja przebiega na niej do dupy, a i to jest o wiele za słabym określeniem. Można do tego dołożyć także notoryczne, coroczne niewypełnianie około 1/5 miejsc. A czytanie opinii studentów na fejsiku wcale nie tłumi paniki, jednakże nie tłumi też podniecenia.
Takie studia równają się zapierniczowi przez długie dnie (i noce), przeczytaniu tysięcy stron, konfrontacji z ludźmi, którzy odrzucają prawie połowę kandydatów. Jednak niewątpliwie jest fascynującą przygodą.
Nie załapałem się w tym roku. Ułamkiem punktu na maturze.
W pewnym sensie oddycham z ulgą, bo nie byłem pewien, czy ten rok jest akurat tym odpowiednim. A patrzenie na plan zajęć uczelni przyprawia o ból głowy.
Wcale nie jest mi tak smutno :P Za rok będę mieć większe doświadczenie, wiedzę, przygotowanie i obeznanie.
Całej reszcie życzę powodzenia (Gocha, dawaj)!