Zawsze się śmiejemy, że jeśli ktoś z nas emigrantów zatęskni za polskimi klimatami, powinien wybrać się do naszej ambasady lub polskiego sklepu. Przekraczasz próg i jak obuchem w łeb znów jesteś w naszym pięknym kraju, wśród niemiłych, robiących łaskę urzędników/ekspedientów, którzy szybko ci przypomną, że to ty jesteś dla nich, a nie oni dla ciebie. Że z uśmiechem obsługują tylko lamusy, żebyś się nie wychylał, bo możesz dostać małą "zjebę", no ale jeśli będziesz grzeczny, to Pan Właściciel da ci RABACIK...2% ;)W zeszłym roku, w Tłusty Czwartek, wybrałam się z koleżanką do polskiego sklepu po pączki (bo Anglicy tych nie potrafią ani trochę), z wielką łaską sprzedano nam dwa spod lady, w klimacie rozmów "sprzedaj te, bo tamte są lepsze", a jeszcze na koniec nabawiłam się zatrucia pokarmowego. Do tej pory nie mogę się nadziwić braku reakcji ze swojej strony, chyba absurd całego zajścia totalnie mnie ogłupił! W każdym razie, to właśnie wtedy powiedziałam sobie, że nigdy więcej. Mimo, że ciasta drożdżowe dopiero powoli zaczynają mi wychodzić, postanowiłam podjąć się misji pączkowej. Dostałam masę świetnych rad od mojej Pączkowej Wróżki (dzięki Meduza), aż z Norwegii. I wiecie co, wyszły, nie były idealne, bo szpryca okazała się zła i musiałam skonstruować swoją, ale tak poza tym były bardzo smaczne, wyrośnięte, nikt się nie zatruł i nikt nie robił łaski!
Przepis wykorzystałam dokładnie ten sam, który umieściłam tutaj bardzo dawno temu (znajdziecie go TUTAJ), ale tym razem zastosowałam wyżej wspomniane dobre rady. A oto one:
- wszystkie składniki muszą mieć temp pokojową- drożdże niech będą świeże- mleko czy rozpuszczone masło powinny mieć temp. 40 stopni (kupcie termometr cukierniczy!)- tłuszcz, na którym smażymy pączki powinien mieć 75 stopni - utrzymanie stałej temp nie jest łatwe, ale ewidentnie się opłaca- wszystkie składniki dodajemy bardzo powoli i po trochu- ciasto wyrabiamy mikserem z hakiem do chleba- pączki nadziewamy po upieczeniu (koniec zlepiania i rozklejania, no chyba, że macie to opanowane)
A teraz przepis z zastosowaniem rad:
Składniki (na około 40 sztuk):
- 10 dkg świeżych drożdży
- 8 żółtek
- 1/2 szklanki oleju
- 1/2 litra mleka
- 1/2 szklanki cukru
- 1/4 kostki margaryny lub masła
- 1 kg mąki
- szczypta soli
- kieliszek spirytusu lub octu (żeby pączki nie ciągnęły tłuszczu)
- słoik powideł śliwkowych lub innego ulubionego dżemu
- 1 kg smalcu do smażenia
Drożdże ucieramy z żółtkami, powoli dolewamy oleju - robimy to zwykłą końcówką miksera do ciasta. Następnie dodajemy podgrzane do 40 stopni mleko z cukrem, na zmianę z mąką. Do tego zmieniamy końcówkę miksera na hak. Wmieszanie kilograma mąki trochę trwa, ale warto uzbroić się w cierpliwość.
Pod koniec dodajemy roztopione masło w temp 40 stopni oraz spirytus.
Ciasto przykrywamy i odstawiamy w ciepłe miejsce na około 1-1,5h. Moje wyrosło w 40 minut!
Wyjmujemy ciasto na blat, rozwałkowujemy na grubość 1cm i wykrawamy szklanką pączki. Możemy je dodatkowo uformować w kulki, ale nie jest to konieczne (wiem, bo robiłam testy:) ).
Odkładamy, przykrywamy czystą ścierką.
W głębokiej patelni lub garnku rozpuszczamy smalec i dostosowujemy jego temperaturę do 75 stopni. Pączki smażymy z obu stron na złoto. Przyznaję, że nie na każdym wyszła mi jasna linia po środku i wydaje mi się, że dużo zależało właśnie od temperatury. Pamietajcie, że przy każdym nałożeniu pączków temp będzie spadać.
Gotowe pączki odkładamy na ręcznik papierowy, żeby odsączyć je z nadmiaru tłuszczu.
Jeszcze ciepłe (i to mi się nie udało z uwagi na mój ciążowy stan - ja musiałam odpocząć!) nadziewamy powidłami/konfiturą/dzemem za pomocą szprycy cukierniczej z długą końcówką.
Następnie lukrujemy i posypujemy kandyzowaną skórką pomarańczową lub posypujemy cukrem pudrem, gdy trochę przestygną.
Wierzcie lub nie, pączki z tego przepisu są smaczne nawet na trzeci dzień.
Smacznego!