Witajcie!
Od razu przechodzę do rzeczy – warsztaty kulinarne! Tak, słuchajcie, nie wierzę, byłam na pierwszych w życiu warsztatach kulinarnych! Firma Barilla zorganizowała 9 marce tego roku spotkanie w Krakowie dla blogerów kulinarnych (do pełnego tytułu to mi jeszcze troszkę brakuje…) i zaprosiła również mnie. No głupotą byłoby się nie zgodzić! I się zgodziłam. I pojechałam. I właśnie Wam wszystko, krok po kroku, opiszę.
Byłam nielicznym szczęśliwcem, który na warsztaty mógł przyjechać tramwajem, a nie dwoma busami jak niektórzy uczestnicy. I za to ich jeszcze bardziej podziwiam. Prawie się spóźniłam, ale to tylko i wyłącznie wina świateł na skrzyżowaniach w Krakowie – nigdy niezsynchronizowane. Ale okej, dotarłam.
Spotkanie odbywało się w pięknej kamienicy w centrum miasta, w nowoczesnym apartamencie, który został perfekcyjnie zaaranżowany na cel warsztatów. Kameralne światło, spokojna muzyka w tle, aromat przygotowywanych dań unoszący się w powietrzu, szepty nowo przybywających osób, kuszące przystawki tuż przy wejściu no i te doniczki z bazylią na każdej półce – rewelacja! „Już mnie kupili” myślę sobie w progu.
Zanim zaczęliśmy fotografować, każdy miał szansę powiedzieć parę słów o sobie, o blogu, o pasjach i o czymkolwiek chciał. Padło na mnie jako pierwszą. I od razu klapa. Nie wiedziałam co powiedzieć to raz, a dwa, kiedy wszyscy się już zaprezentowali wypadłam gorzej niż źle na tle wieloletniego doświadczenia w blogowaniu, dorobku życiowym, pasji do gotowania i wiedzy na jego temat. Nadzieja jedynie w tym, że byłam tam najmłodsza (90′ kids rulez) i jeszcze wszystko przede mną. Przede mną jak się wezmę w garść i zabiorę za Carmen w kuchni na poważnie!
Przez cały czas starałam się podglądać i podsłuchiwać każdego z osobna, podpatrywać techniki fotografowania, pracy z potrawami, dążeniem do perfekcyjnego ujęcia.
To wszystko było tak inspirujące, że biły się we mnie uczucia zachwytu i wstydu, poczucia mojego małego doświadczenia. Na szczęście po drugiej stronie ramienia siedział aniołek i karcił diabełka słowami „powoli, małymi kroczkami, wszystkiego się człowiek musi nauczyć”. No i wykrakał.
Przemiły pan fotograf Piotr Arnoldes zaproponował mi zrobienie kilku ujęć z jego profesjonalnym sprzętem. Popstrykałam, z pomocą Piotra (fotografa) i Pana Staszka (przezabawnego uczestnika warsztatów), i w końcu wyszło szydło z worka – nie znam sprzętu, na którym pracuję. Zero wiedzy, zero obejścia z aparatem. Ale wstyd. Ustawienia ISO, ustawienia migawki, no nawet tego nie umiem powtórzyć. Jednak jak już coś tam podziałali to zaczęły się na moim aparacie ukazywać piękne fotografie. Piękne do potęgi. Nawet nie wiedziałam, że mój OLYMPUS jest w stanie wyciągnąć z siebie takie maksimum. No i to był drugi kop do działania. Rewelacja. Trzeba się jeszcze dużo nauczyć, ale to już wiemy dzięki aniołkowi.
Uwaga, nadszedł czas kolacji. Teraz lepiej usiądźcie, bo to było niebo na talerzu, raj na widelcu i jak tam to jeszcze można inaczej określić. Pierwsza wjechała zupa krem z kasztanów. O matko, jakie to było dobre. A jak podane. Wszyscy wzdychali nad talerzami, kiedy miejsce zupy zastąpił makaron rigatoni z burratą. Takiego czegoś nigdy nie widziałam, nie jadłam i pewnie jeść już nie będę. Bo dziwny był ten ser. Dziwny, bom nieobyta, skoro od małego lubię ziemniaki i ogórki kiszone. Ale całość była równie rewelacyjna jak pierwsze danie. Teraz fanfary – podano deser. Aż grzechem było nie zrobić temu zdjęcia przed zjedzeniem! Mus czekoladowy z czipsami z borowików! Trzymajcie mnie, bo oszaleję. Gdybym mogła, to bym wyszła do łazienki zadzwonić do narzeczonego wykrzyczeć mu do telefonu, że nie wierzę w to, co właśnie jem. Ale oczywiście nie poszłam bo jestem grzeczna, kulturalna i nie chciałam pojechać z Barilli prosto do Kobierzyna.
Wszystko pięknie, ładnie, ale wiecie – dr Borek strasznie nie lubi, jak się spóźniamy. Więc musiałam się zbierać, żeby nie zaspać na następny dzień na zajęcia. Żałowałam, bardzo, ale umiar to pierwszy stopień do zwycięstwa. I nawet mi ten umiar wynagrodzili, bo nie wyszłam z warsztatów z pustymi rękoma (nie, nie łudźcie się, nie dawali deseru na wynos) – dostałam od Barilli wyposażenie na dwa obiaty, czyli dwa rodzaje makaronów oraz dwa słoiczki pesto i sosu z pomidorów. Chwila, to nie wszystko! Zostałam również obdarowana cudowną książką na temat fotografiikulinarnej. Jak na nią teraz spoglądam to wciąż sikam ze szczęścia.
Warsztaty uważam w 109384746838% udane, atmosferę zaliczam do lepszej niż wspaniała, wiedzę zdobytą podczas spotkania będę recytować obudzona w środku nocy jak pacierz i co najważniejsze – nie zmarnuję szansy na rozwijanie siebie, pasji, bloga i zdobywanie doświadczenia.
Uczestnikom chciałabym gorąco podziękować za klimat, który stworzyli – Wasze charaktery robią robotę.
Barilli przesyłam podziękowania jak stąd do pola, na którym rośnie bazylia we Włoszech – daliście mi ogromną szansę.
Pani Katarzynie – indywidualne podziękowanie, tak ogólnie za wszystko.
Panu Piotrowi – fotografowi – dalej bym żyła w średniowieczu ze swoim aparatem, gdyby nie Pan!
I oczywiście ekipie z kuchni – Pan Kucharz i Pan Kelner – jestem pod ogromnym wrażeniem fachu.
Wiecie jaką mam konkluzję po czwartkowym wieczorze? Że nie będę więcej marnować okazji, iść na łatwiznę i nie wierzyć w siebie! Do przodu, rozpychać się łokciami, jak to mój dziadek mawia. I pojawię się na kolejnych warsztatach, i udoskonalę swoje fotografowanie, i w końcu postawię tę budkę z ekstra naleśnikami w Krakowie (a potem na morzem) i osiągnę w życiu tak wiele, że… o kurde ciasto mi się pali w piekarniku…!!!