Ten przepis miał pojawić się wczoraj, ale niedzielę całkowicie zdominowało rodzinne świętowanie; wpierw z jednymi dziadkami, potem z drugimi... Ze słodkościami, uśmiechami i rozrywaniem kolorowego papieru. Dzień był długi i skończył się o wiele później, niż zakładaliśmy, ale zasypialiśmy z uśmiechami na ustach, nastrojeni na grudzień i wprowadzeni w magię nadchodzących Świąt.
Na szczęście, te pierniczki zdążą jeszcze na Boże Narodzenie.
Przepis znalazłam w książce "Cukiernia Lidla. Przepisy mistrza Pawła Małeckiego"; namówił mnie na pieczenie synek, gdy w pewien gorący sierpniowy dzień przewrócił kilka stron książki, zatrzymał się na fotografii świątecznych pierników, wymierzył w nie palec i rzekł stanowczo: "To c[h]ie!"
Nie było wyjścia; piekłam więc pierniczki w sierpniu (efekt możecie zobaczyć
TUTAJ) i dobrze się stało, bo przekonałam się, że to najlepsze pierniczki, jakie udało mi się zrobić. Korzystałam do tej pory z kilku przepisów, nigdy jednak nie byłam tak blisko smaku zapamiętanego z dzieciństwa: okrągłych pierniczków pokrytych lekko prześwitującą lukrową polewą, które babcia kupowała w ilościach niemalże hurtowych. Miękkie, ale i odpowiednio twarde, o zrównoważonym smaku, który nie zbaczał niebezpiecznie w kierunku ciastek stricte korzennych. Nareszcie udało mi się odtworzyć ten smak w warunkach domowych!


Pierniczki ozdobiłam z pomocą lukru wyciskanego z małej tubki - w zeszłym roku znalazłam takowe w sklepie na Słowacji, ale widziałam podobne i w naszych sklepach, więc szukajcie. Zawsze też można użyć domowego lukru królewskiego wyciskanego z rękawa cukierniczego (jeśli nie mamy takiego, możemy uformować stożek z papieru do pieczenia i obciąć jego końcówkę - to będzie taka nasza domowa wersja). Wzory? Dowolne. Ja postawiłam lekko zaszaleć i spróbować koronkowej roboty oraz budowlanki. Inne pomysły przypinałam na wirtualną tablicę, o tutaj:
Przy okazji dzielę się nowym nabytkiem (Uwielbiam sposób, w jaki macierzyństwo zmienia kobiece podejście do zakupów: cieszą już nie tylko te czynione dla samej siebie, przede wszystkim frajdę sprawia kupienie czegoś ładnego dla dziecka! A jeśli dodatkowo jest się blogerem oscylującym wokół tematyki wyposażenia domu... Nic nie cieszy tak bardzo, jak nowy talerz z melaminy. Szlag! :P). Talerze od Smiling Planet są urocze; delikatne, nienarzucające się grafiki okraszone zabawnym tekstem od razu skradły moje serce. Dodatkowo przekonał mnie wysoki rant, który gwarantuje, że jedzenie nie tak łatwo opuści talerz (Mamy podobne w domu, ceramiczne, sprawdzają się przy posiłkach Małego Johna idealnie!). Jedyny mankament: widać po nich, że są plastikowe. Z wysokogatunkowego plastiku, to fakt, w pełni z recyklingu (i do recyklingu) - bomba, nie zawierają szkodliwych substancji i są wykonane z dbałością o szczegół - mega, ale daleko im do produktów Rice czy nawet Petit Jour Paris; bo o ile w przypadku tamtych wybredny mój Małż pominął zakup milczeniem, tak przy tych pokręcił głową i musiał z siebie wyrzucić: "No ale plastikowe...?!" Z uwagi jednak na wszystkie wymienione wcześniej plusy (talerze można też myć w zmywarce), przymykam oko na wszystko inne. Synek dostał talerz z
kotkiem, córcia z
myszką; to nic, że na razie z obu korzysta Pierworodny. Niech testuje, a co!




