Życie podobno jest łatwiejsze, jak jest się gwiazdą, aktorem, piosenkarzem czy od biedy, primabaleriną. Zawsze jest szansa, że jakiś kucharz zapragnie coś na twoją cześć upiec i w ramach totalnego podlizu nazwie swoje dzieło twoim imieniem. Jeśli jednak na twój widok rozhisteryzowane fanki nie mdleją, tłumy mężczyzn nie czynią ci awansów a samo twoje pojawienie nie wywołuje zamieszek, to bardzo mi przykro, ale desery musicie ogarnąć sobie sami. Na wyrazy uwielbienia też bym raczej nie liczyła.
Wiecie jak z moim pieczeniem i deserami jest. Jakoś mi nie po drodze, ale jak już się wezmę to za coś, co będzie mi spędzać sen z powiek. Tym razem padło na Pavlovą. Taki torcik bezowy z owocami. Do „matki” tego deseru pretendują dwa kraje, Australia i Nowa Zelandia, na szczęście zgadzają się co do jednego – adresatką deseru była rosyjska primabalerina Anna Pawłowa (Pavlova). Jak jesteś primabaleriną to i bezę ci zrobią. Życie nie jest sprawiedliwe!
Jak już oddzieliłam białka od żółtek i przystąpiłam do produkcji torcika bezowego, zdążyłam pomyśleć, że jestem niezła kretynka. Niestety było już za późno. Od razu wam powiem, że pierwsza wersja mi nie wyszła. Perypetie pominę litościwym milczeniem. Nie wyszła i już. Może dlatego, że się rzuciłam na przepisy z jednego bloga dotyczącego pieczenia i nie zważyłam na to, że na forach ludzie jęczą, że rzadko coś się udaje. Do drugiego podejścia uzbroiłam się w książki kucharskie, wiedzę znajomego cukiernika, którego w tym miejscu chce przeprosić za upierdliwość i nazwanie go nieużytym kołkiem oraz chytrusem. Przepraszam!! Pavlova powstała na bezie szwajcarskiej, bo doszłam do wniosku, że jak spadać to z wysokiego konia. Bezę szwajcarską robimy metodą „na gorąco” obalając jednocześnie mit, że ciepłe białka się nie ubiją. Beza ta ma dwie fajne zalety, trzyma kształt i nie pęka oraz nie zmienia koloru podczas pieczenia. W środku jest bardziej sucha niż tradycyjna, ale po pierwsze ja taką lubię, a po drugie jak nałożymy bitą śmietanę i owoce, które puszczają sok, to mamy gwarancję stabilności deseru, a nie obrazowej papki w stylu obrazów Klimta.
Potrzebujemy:
5 białek
250g cukru drobnego (na jedno białko 50g cukru)
1 łyżeczka mąki ziemniaczanej
Białka i cukier umieszczamy w rondelku i na średnim ogniu ogrzewamy do temperatury 55 stopni, cały czas mieszając, żeby cukier się rozpuścił. Sprawdzimy to wsadzając palce do rondelka i pocierając białko między palcami. Rondelek zestawiamy z ognia i studzimy. Przestudzoną mieszankę ubijamy robotem na najwyższych obrotach. Masa ma być lśniąca i gładka. Pod koniec ubijania dodajemy przesianą łyżkę mąki ziemniaczanej. Blachę do pieczenia wykładamy papierem do pieczenia i na nim formujemy bezę. I teraz zaczyna się test cierpliwości – suszenie bezy. 4 godziny – 110 stopni. Wierzcie mi – warto poczekać. Są przepisy, które mówią o 180 stopniach i 1,5h, ale pośpiech jest wskazany przy łapaniu pcheł, a nie pieczeniu. I mówię wam to ja – mistrz chaosu i niecierpliwości! Podczas pieczenia spod bezy może wypłynąć złoty strumyk, to cukier, więc nie wpadajcie w panikę.
Na przestudzoną bezę wykładamy ubitą śmietanę i dowolne owoce. Ja ubiłam śmietanę 30% (pół litra) dodając do niej łyżkę cukru pudru. Nie przesadźcie ze słodkością śmietany, bo beza jest słodka. Deser ma być miły, a nie prowadzić do śpiączki cukrzycowej.
Mała rada – nie ubijajcie białek w miskach plastikowych. Na plastiku osadza się tłuszcz i wszystko uroczo albo przebijecie, albo szlag trafi. Za parę złotych można kupić miski metalowe a te bardzo ułatwiają życie.
Post Pavlova pojawił się poraz pierwszy w LADY KITCHEN.